Przejdź do treści

Szymon Szurmiej: żydowski Król Lear

O SZYMONIE SZURMIEJU pisze na łamach „Przeglądu” Tomasz Miłkowski:

«Był od zawsze. Jak ktoś, dzięki komu można nabrać pewności, że świat nadal istnieje. Szymon Szurmiej i jego Teatr Żydowski stały się znakami polskiego krajobrazu kultury. Trudno przyjąć do wiadomości, że ta epoka dobiegła końca.

O fenomenie Szymona Szurmieja przed kilku laty piękną książkę napisała Krystyna Gucewicz. To coś więcej niż wywiad rzeka, ozdobiony dziesiątkami starannie dobranych zdjęć. To osobny świat. Zdawała sobie sprawę z tej odmienności autorka, kiedy składała na wstępie taką deklarację: „Jest to świat według Szymona. Spotkanie z serdecznym, lirycznym, niepowtarzalnym, niebywałym człowiekiem, którego tak naprawdę nie znamy”. Kiedy Szymona Szurmieja już zabrakło, rośnie waga tej książki, która staje się depozytem zbiorowej pamięci,

Nawet kiedy nie grat, zawsze czekano, że premierę poprzedzi jego wystąpienie (czasem robił to na koniec), w którym zwiąże pokazywany spektakl z szerszym tłem, objaśni intencje. Okazywało się wówczas, że chodzi o coś więcej niż wspomnienie przeszłości albo nawiązanie do zamordowanych żydowskich miasteczek, że chodzi o losy świata. Za każdym razem.

 

CZŁOWIEK INSTYTUCJA

Tak się zwykle pisze, wiem, ale tak było naprawdę. Najważniejszy był dla niego teatr, a wśród teatrów Teatr

Żydowski im. Estery Rachel i Idy Karpińskich, nad którym sprawował nieprzerwanie pieczę jako dyrektor od roku 1969 – 45 lat! Grał i reżyserował. Działał w Towarzystwie Społeczno–Kulturalnym Żydów, inicjował wiele przedsięwzięć ważnych dla społeczności żydowskiej oraz dla zbliżenia polsko-żydowskiego. Działał na forum międzynarodowym, niestrudzony, jak gdyby spłacał jakiś dług. Zarażał innych entuzjazmem i ciepłem. We wszystkim, co robił, towarzyszyła mu żona, Gołda Tencer. „Gołda jest lwicą”, mówił Krysi Gucewicz we wspomnianej książce. „I jako lwica bardzo skuteczna”, doda-

wał, delektując się sukcesami Festiwalu Singera i Fundacji Shalom, której Tencer jest głową i sercem.

To dzięki festiwalowi zaczęli wracać do Warszawy, choćby na chwilkę, ci Żydzi, którzy wyjeżdżali stąd w roku 1956 i po marcu 1968, zapowiadając, że więcej ich noga tu nie postanie. A jednak, cieszył się serdecznie Szymon Szurmiej, „przyjeżdżają, bawią się, płaczą razem z nami, tańczą, śpiewają razem z nami. Żydzi wracają”. Był dumny, że „wracają do gniazd” – tak kiedyś nazwał widowisko na 50-lecie powstania w getcie warszawskim.

REŻYSER POLSKI, AKTOR ŻYDOWSKI

Przed laty nic nie zapowiadało, że osiądzie na stałe w Teatrze Żydowskim. Zaczynał karierę we Wrocławiu. Pracował jako asystent reżysera w Teatrze Powszechnym, potem przez sezon w Opolu, potem znowu we Wrocławiu.

Początki były bardzo obiecujące. Krytyka życzliwie przyjęła jego reżyserię legendarnej tragedii Szekspira „Romeo i Julia” z niedościgłym w rolach romantycznych Stanisławem Jasiukie-wiczem. Inscenizował też arcypolski poemat Adama Mickiewicza „Konrad Wallenrod”, a na Górze Św. Anny – ba! – „Potop”. Wystawiał Szekspirowską „Miarkę za miarkę” i „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera.

Przed październikiem 1956 r. dał we Wrocławiu premierę „Makbeta”. Zainspirowany rozmowami z Janem Kottem zagrał tego „Makbeta” na schodach – to była wielka i czytelna metafora władzy, której poszczególni bohaterowie są tylko trybikami w politycznym mechanizmie. Po dwóch przedstawieniach cenzor spektakl zdjął, bo właśnie do władzy doszedł Władysław Gomułka. Przedstawienie Szurmieja komuś z tym się skojarzyło…

Już gdy był związany z Wrocławiem fdo roku 1961), chętnie angażowała go do Teatru Żydowskiego Ida Kamińska, ale jako aktora. Szurmiej znał jidysz, a właśnie w tym języku tworzono tu przedstawienia. Znajomość języka wyniósł z domu – syn Polaka i Żydówki uznał się za spadkobiercę obu kultur i obie zawsze pielęgnował. Zresztą, jak podkreślał, kultury te splatały się ze sobą tak głęboko, że tylko głupiec tego nie dostrzega.

Kiedy po raz pierwszy trafił do Teatru Żydowskiego, nie było takich kłopotów jak dzisiaj ze znalezieniem przygotowanych do zawodu aktorów znających dobrze ten język. Mimo to Ida Kamińska zazwyczaj zabierała Szurmieja na zagraniczne wojaże teatru. Dostrzegła w nim wielki talent i starała się go zjednać. Zasilał wówczas stały zespół. Potem zaangażował się na trwałe.

TEATR Z POPIOŁÓW

„Pozycja Żydów polskich – pisał Adolf Rudnicki w książeczce poświęconej Idzie Kamińskiej – utrwalała się w ciągu stuleci i nie osłabiała jej ani bieda, ani nędza. Od stuleci świat sprowadzał z Polski rabinów, filozofów, kaznodziejów, kantorów. Prawdziwe żydostwo żyto w Polsce. Polska była jego Ziemią Obiecaną. Wszystko to zabił hitleryzm”.

A jednak nie wszystko. Po wojnie, w trudnych warunkach, jak Feniks z popiołów odrodził się Teatr Żydowski. Dzięki Idzie Kamińskiej i Jakubowi Rotbaumowi. Najpierw we Wrocławiu i w Łodzi, a od roku 1955 w Warszawie. Zrazu w wypalonym budynku przy placu Zwycięstwa, potem w nowo postawionym przy placu Grzybowskim, nieopodal Synagogi Nożyków. Ironia historii sprawiła, że te przenosiny zbiegły się z exodusem polskich Żydów po marcu 1968 r. Wydawało się, że i na Teatr Żydowski przyszła zagłada. W zespole pozostało siedmiu aktorów. A przede wszystkim zabrakło naturalnego zaplecza – społeczność żydowska w Polsce skurczyła się gwałtownie. Wtedy zaczęto organizować spektakle ze słuchawkami, dla widzów nieznających jidysz (dzisiaj jest ich 95%), powstało także studio aktorskie, pojawiła się możliwość poznawania języka i kultury polskich Żydów. Szymon Szurmiej wbrew wszystkiemu podjął się dzieła ratowania teatru.

Dla części widowni, w tym dla niektórych krytyków. Żydowski stał się swego rodzaju skansenem. Po wyjeździe Idy Kamińskiej, po odejściu innych artystów, na pewien czas impet wygasł. Rudnicki w ogóle przestał chodzić do teatru. Ale Szurmiej nie dat za wygraną. Mozolnie tworzył repertuar. Przypominał klasykę. Konstruował montaże muzyczne, odtwarzające dawne życie, choć może lepiej powiedzieć – dawny obraz tego życia w żydowskiej klasyce. Życie polskich chasydów, a przede wszystkim życie prostych ludzi, rzemieślników, krawczyków, muzykantów, pisarczyków. Spektakle te, budowane w poetyckim skrócie, zawsze dźwięczały jakąś prawdą, nawet jeśli dla kogoś była to tylko żydowska cepelia. Zakorzenienie motywów muzycznych i ich zbiorowa pamięć okazały się w Polsce silne. Publiczność chciała to oglądać. Także za granicą. W skupiskach żydowskiej diaspory i poza nią. Z Teatrem Żydowskim objeździł Szurmiej pół świata.

W wywiadzie udzielonym Katarzynie Michalik-Jaworskiej z okazji swojego pięknego jubileuszu 90-lecia tłumaczył założenia teatralnej i kulturowej filozofii: „Ja się nie boję nowości czy eksperymentu. Tylko nie każdy teatr musi być eksperymentalny. Jest jeszcze seks po bożemu. A misja Teatru Żydowskiego, moja misja, jest jasna. Przekazać kulturę, przekazać historię. Pokazać, że było coś wcześniej. Ja jestem uparty.

Ja jestem kundlem. Ojciec Polak, matka Żydówka, zamordowana właśnie na Wołyniu. Wyrosłem na Wołyniu, w wielokulturowym tyglu. Znam język rosyjski, ukraiński, polski, żydowski i niemiecki. Te języki zmieniały się tam w rozmowie co 15 minut, w zależności od tego, z kim się rozmawiało. Wszyscy tam się szanowali, dbali o swoje święta. Ta wielokulturowość, w której wyrosłem, nie była bez znaczenia dla decyzji o zostaniu dyrektorem Żydowskiego”.

ZAGRAĆ KRÓLA

Nie zrealizował jednego ze swoich marzeń. Chciał zagrać Szekspirowskiego króla Leara. Być może dlatego, że w tej roli – mężczyzny złamanego przez życie, opuszczonego przez najbliższych, który utracił już nadzieję – ujawnia się niezwykła tęsknota za ładem moralnym. A jednocześnie – jak okrutny żart losu – bezradność i omylność człowieka, który nie potrafi odróżnić monety dobrej od złej, prawdy od fałszu, miłości od jej pozoru.

Apetytu na tę rolę narobili mu Amerykanie. Po występie Żydowskiego w Nowym Jorku namawiał go do zagrania Leara Joseph Paap, amerykański reżyser i producent. Zaproponował mu występowanie w tej roli na Broadwayu, z tym że inni aktorzy mieli grać po angielsku, a Szurmiej w jidysz. Propozycja była tak zaskakująca, że początkowo się zawahał.

Później, kiedy już się zdecydował, zważywszy wszystkie za i przeciw, pomysłodawca niestety zmarł. Ale Lear nadal za Szurmiejem chodził. Tak długo namawiał Jerzego Kawalerowicza do zainteresowania się reżyserią teatralną, aż twórca „Austerii” nabrał ochoty na wystawienie „Leara” w Teatrze Żydowskim. Teraz Lear chodził za Kawalerowiczem. To z jego poduszczenia Małgorzata Dipont zamówiła u mnie tekst o Learze Tadeusza Łomnickiego. -Jerzy się ucieszy, napisz- powiedzia-

ła. Napisałem, a za każdym razem, kiedy się widzieliśmy, Kawalerowicz wracał do pomysłu wystawienia „Leara” z Szurmiejem: – Zobaczy pan, jak on zagra. Ja to widzę.

Ale piękny sen się nie spełnił.

Tak naprawdę Szymon Szurmiej zagrał Leara. Ściślej rzecz ujmując, żydowskiego Leara w „Zmierzchu” Izaaka Babla. W przedstawieniu Andrzeja Witkowskiego kreował Mendla Krzyka. Wbrew swojej fizyczności, niejako pod prąd naturalnym predyspozycjom. Ale okazało się, że była to rola jakby specjalnie dla niego napisana, że sprostał zadaniu ukazania witalnego, silnego mężczyzny, którego lamie życie.

Po premierze August Grodzicki napisał w recenzji o Szurmieju, że „grał upadłego króla Leara żydowskiego przedmieścia”, a swoją „boleśnie nieruchomą maską sprawiał przejmujące wrażenie”. Tak oceniał tę rolę recenzent bezpośrednio po premierze (1976). Po upływie siedmiu lat, z okazji jubileuszu 35-lecia pracy artystycznej, Szurmiej grał Mendla Krzyka równie przejmująco. Teresa Krzemień o tym wówczas już „klasycznym” przedstawieniu, cenionym za prostotę i głębię odczytania sensu przypowieści Babla, pisała z szacunkiem, a o roli Szurmieja z entuzjazmem: „Gra Mendla upitego marzeniem o nieograniczonej wolności człowieka”.

„Zmierzch” to jedno z tych przedstawień Żydowskiego, z których Szurmiej był naprawdę dumny. 0 scenografii Zofii Wierchowicz do tego spektaklu mawiał, że tak wspaniałej, skrótowej przestrzeni nie widuje się w teatrze często. Lubił taki teatr: „Trzeba dać widzowi szansę, żeby wyobraźnia pracowała”. Toteż nie miał kompleksu teatru inscenizacyjnego, w którym wielka wystawa przyćmiewa rozmachem niejeden ze skromnych spektakli przy placu Grzybowskim. Nawet na Broadwayu nie odczuwał zazdrości. Zdarzało się bowiem, że za inscenizacyjną barwnością nie szła zbyt głęboka myśl. Może to ze skromności przyrodzonej, a może z zamiłowania do teatru skrótu, metafory, do teatru nawiązującego do starej tradycji wolał Szymon Szurmiej pracować bez wielkiej machiny teatralnej. Często jednak właśnie te skromne przedstawienia Żydowskiego za granicą robiły największą furorę. Tak było np. z „Planetą Ro” Ryszarda Marka Grońskiego, sztuką o Korczaku, w Polsce przyjętą dość chłodno, a entuzjastycznie powitaną w Niemczech. Ubóstwo inscenizacyjne okazało się siłą tego przedstawienia. Szurmiej często powtarzał, może z odrobiną przekory, że „teatr zawsze osiągał dobre rezultaty, kiedy był biedny”.

W STRONĘ NOWEGO

Kultywując tradycję, w ostatnich latach Szymon Szurmiej próbował zmiany języka teatralnego, szukał nowych form, czuł, że teatr potrzebuje kontaktu z nowymi generacjami. Zapraszał do współpracy młodych autorów, utalentowanych reżyserów, m.in. Piotra Cieplaka i Michała Zadarę. Jednym ze spektakli, które wychodziły na spotkanie nowej wrażliwości, była „Walizka” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, opowieść o ojcowskiej walizce z obozu zagłady, po latach rozpoznanej w muzeum przez ocalałego syna. Spektakl

wystawiany w teatralnym foyer, w minimalistycznej, sterylnie białej scenografii, tchnął nowym duchem, a niemal 90-letni Szymon Szurmiej (premiera miała miejsce w listopadzie 2011 r.) bez najmniejszego wysiłku odnajdywał się w tej odnowionej formie narracji – w epizodzie ojca, pana Pantofelnika, był przejmujący.

Grał sporo, zwłaszcza na rodzimych deskach, trochę też w filmie i telewizji, ale zdecydowanie za mało. Jego naturalne ciepło, głębia w kontakcie z drugim człowiekiem i rentgenowskie oczy mogłyby się stać magnesem dla widzów w niejednym filmie czy spektaklu. Talent oddał jednak swojemu teatrowi. Ale także mrówczej pracy nad zasypywaniem sztucznych podziałów i narodowych niechęci, które zatruwały polsko-żydowskie stosunki.»

„NAWET GDY NIE GRAŁ, ZAWSZE CZEKANO, ŻE PREMIERĘ POPRZEDZI JEGO WYSTĄPIENIE”
Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 30/21.07
23-07-2014

Leave a Reply