Przejdź do treści

Po sezonie teatralnym 2012/2013: Bogaty bieda teatr

Tomasz Miłkowski ocenia mioniony sezon teatralny w tygodniku „Przegląd”:

Teatr ma się (finansowo) gorzej – jak wszyscy. A to oznacza, że przestawia tory poszukiwań repertuarowych na małe formy: monodramy, spektakle kameralne, które wymagają mniejszego nakładu kosztów. W spektaklach jednoosobowych pojawiło się sporo „debiutantów”: Barbara Wysocka, Marian Opania, Jacek Poniedziałek albo rzadkich gości jak Katarzyna Figura. Sezon otworzyła potęga w świecie monodramu, czyli Krystyna Janda, Danutą W., spektaklem przyjętym z należnym uszanowaniem, które nie zawsze sztuce służy. Podobno na premierze w Gdańsku artystka z wrażenia zaniemówiła.

 

Spektakle ansamblowe (poza operami) grywały już tylko teatry najbogatsze, narodowe, ale i jubilat

stulatek Teatr Polski w Warszawie

który z tej okazji przybrał imię swego założyciela Arnolda Szyfmana. Dyrektor Andrzej Seweryn na sezon jubileuszowy dobrał repertuar imponujący rozmachem. Rozpoczął akcentem mocnym, świetnymi Paradami w reżyserii Edwarda Wojtaszka, które stały się mistrzowskim pokazem formy, swoistym sprawdzianem młodych aktorów, którzy u boku bardziej doświadczonych stworzyli brawurowy, a zarazem precyzyjny spektakl. Równie mocne było zwieńczenie jubileuszu w Polskim: najlepszy spektakl tego sezonu, triumfalny powrót Janusza Wiśniewskiego do Warszawy z autorskim Quo vadis z olśniewającymi rolami Haliny Łabonarskiej, Wiesława Komasy, Piotra Cyrwusa i wyrównanym wysokim poziomem całego zespołu. Wisienką na urodzinowym torcie była prapremiera Karnawału Sławomira Mrożka w reżyserii Jarosława Gajewskiego w budzącej podziw scenografii Agnieszki Zawadowskiej.

A przecież niejako po drodze dał jeszcze Teatr Polski kilka mocnych premier, nawet jeśli budzących spory i sprzeczne oceny: szekspirowską Burzę w niebanalnej interpretacji Dana Jemmetta jako opowieść o kloszardach i wykluczonych z mocną rolą Prospera (Andrzej Seweryn), Irydiona, wystawionego dla honoru domu z wielką starannością (świetna ilustracja muzyczna Ola Walickiego, sugestywna skrótowa scenografia Magdaleny Maciejewskiej, przekonująca rola tytułowa Krzysztofa Kwiatkowskiego) w reżyserii dyrektora – od premiery tego sławnego dramatu rozpoczęła się wszak historia Polskiego, i Zemstę, której na afiszu w roku jubileuszowym nie mogło zabraknąć, w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, nawiązującego do swej wcześniejszej krakowskiej wersji tej arcykomedii, także aktorsko mocną (Seweryn, Olbrychski, Gajewski). Udał się ze wszech miar ten sezon Polskiemu na stulecie, można śmiało go uważać za wzorcowy, a jednak to nie Polski był przedmiotem największego zainteresowania stolicy, czyli nie to, co mamy, ale to,

czego nie mamy

lub nie mamy na pozór.

Otóż nie mamy w minionym sezonie dyrektora TR Warszawa, bodaj najgłośniejszego za granicą stołecznego teatru, a to za sprawą zakulisowego sporu o pieniądze. Grzegorz Jarzyna nie podpisał podsuwanego mu kontraktu, uznając, że przyznane przez miasto kwoty nie gwarantują teatrowi należnej obecności w życiu teatralnym Warszawy (i nie tylko). Wprawdzie inni dyrektorzy zwłaszcza teatrów offowych czy komercyjnych uważają, że Jarzyna (a raczej TR Warszawa) leży na pieniądzach, ale wszystko to jest kwestia perspektywy. Tak czy owak, TR Warszawa bez dyrektora (choć z marką dyrektora w tle) ciągle jeździ po świecie, Jarzyna zbiera nagrody (m.in. Prezydenta RP), ale w sezonie jego teatr dał półtorej premiery, Nietoperza w reż. Kornéla Mundruczó, zaskakujący spektakl o eutanazji, grany jednak rzadko, niemal nieobecny na afiszu, i Miasto snu Krystiana Lupy, gigantyczną koprodukcję we współudziale z Teatrem Dramatycznym i Théâtre de la Ville w Paryżu, prawdę mówiąc ponad sześciogodzinny teatralny zakalec.

Co wyniknie ze sporu o TR Warszawa, nadal nie wiadomo – na razie poległ dotychczasowy dyrektor Biura Kultury, odwołany przez panią prezydent, którą nękano także pytaniami o przyszłość Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego (jego budowa się odwleka). Nowy próbuje w warunkach, jakie ma, pracować, wprawdzie nie doszło do warszawskiej premiery Kabaretu warszawskiego z przyczyn od teatru niezależnych, ale we wrześniu odrobimy tę zaległość, którą zdążyli poznać już Francuzi i przyjąć z zachwytem jako spektakl olśniewający i kultowy na festiwalu w Avignon.

Cały sezon trwała

wojna partyzancka

z Tadeuszem Słobodziankiem, który objąwszy Teatr Dramatyczny (połączony z Teatrem na Woli i Laboratorium Dramatu) stał się szefem teatralnego kombajnu, budząc, jak to w Polsce, bezinteresowną zawiść. Pretekstem do walki było niekonkursowe pochodzenie dyrektora, na którego wylewano albo pomyje, albo szczypano za to, że sobie nie radzi, ruguje zespół i nie posiada koncepcji. Wyrokowanie o „klęsce” już w połowie pierwszego sezonu to praktyka co najmniej dziwna, zważywszy, że Słobodzianek pracuje w zaistniałej sytuacji nad podziw skutecznie.

Koryfeusze kontestują albo wystawiają byle co na lekarstwo, a Słobodzianek daje premierę za premierą, w tym sezonie zaskakując paroma świetnymi przedstawieniami, by wymienić aktorsko cyzelatorskie spektakle Cudotwórcy Briana Friela i Romantyków Hanocha Levina i kilka innych na bardzo przyzwoitym poziomie, w tym dwie premiery nowych polskich dramatów (Młody Stalin samego Słobodzianka i Exterminator Przemka Jurka), a dodać do tego można także Martwą naturę w rowie, której nie powstydziłyby się najbardziej renomowane teatry, i wartego grzechu Absolwenta z rewelacyjną rolą Agnieszki Warchulskiej. Zawiodła wprawdzie Kamasutra (Scena na Woli) i musicalowa Operetka, ale bilans Dramatycznego jest bardziej niż pozytywny, dodatkowo wzmocniony udanymi Warszawskimi Spotkaniami Teatralnymi, które powróciły pod zarząd teatru (miało być gorzej, wieszczono, a było lepiej) i wspólną produkcją (z festiwalem Boska Komedia) mocnego monodramu Barbary Wysockiej Jezus Chrystus zbawiciel wg Klausa Kinskiego.

Wysocka jako reżyserka ma na swoim koncie także inteligentnego Filokteta Sofoklesa (polska prapremiera!), rzecz

o zdradzie i figlach bogów

świetnie zagrana przez aktorów Teatru Polskiego we Wrocławiu. To najlepsza z ostatnich produkcji tego teatru, nad którym gromadziły się czarne chmury, miejska kontrola wykazała pewną beztroskę finansową i dyrektor z trudem wyszedł z tej opresji cało (gwoździem do trumny miały być wydatki na Poczekalnię 0 Krystiana Lupy). To przykre wrażenie miała zagłuszyć (także dosłownie, bo muzyka rockowa brzmi w tym spektaklu głośno) premiera Country Love firmowej spółki Demirski/Strzępka.

Spektakl spotkał się z żywym oddźwiękiem, ale został przechwalony (otrzymał główną nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie polskiej sztuki współczesnej). Mimo dobrego pomysłu opowieść o komercyjnej uległości kontestujących muzyków dramaturgicznie siada, jest przegadana i bardzo nierówna, co nie przekreśla walorów spektaklu. Tymczasem skromniejsza, ale dramaturgicznie zwarta, równo zagrana (a przy tym dowcipna), wspomniana już sztuka Exterminator na podobny temat pozostała w cieniu tego okrzyczanego spektaklu.

Wysokie punkty zebrał także Paw królowej Doroty Masłowskiej ze Starego Teatru – debiut reżyserski Pawła Świątka: czteroosobowy zespól aktorski otrzymał nagrodę w tym samym konkursie na wystawienie współczesnej sztuki polskiej. Spektakl zasługuje na uwagę ze względu na ponadprzeciętny poziom debiutu młodego reżysera, ale z tą nagrodą za dokonania aktorskie jurorzy wyraźnie przesadzili. Powinno się nagradzać wykonania więcej niż dobre. Podobnie mylący był werdykt tegorocznego festiwalu Kontrapunkt, w którym jury najwyżej oceniło (ze względu na interpretację aktorską) Amatorki Jelinek z Teatru Wybrzeże, spektakl utrzymany w estetyce realizmu histerycznego. Bezdyskusyjny natomiast był werdykt gdyńskiego raportu, na którym nagrodzono W imię Jakuba S. z warszawskiego Teatru Dramatycznego, najlepszy jak do tej pory wspólny spektakl Demirskiego i Strzępki.

Najlepsze przedstawienia

minionego sezonu to wspomniane już spektakle autorskie: Quo vadis Janusza Wiśniewskiego i Pieśni Leara Teatru Pieśń Kozła w reżyserii Grzegorza Brala. Rzecz ciekawa, że twórcy tych spektakli kontynuują linie wytyczone w polskim teatrze przez legendy awangardy, Tadeusza Kantora (Wiśniewski) i Jerzego Grotowskiego (Bral).

Wiśniewski od lat kreuje swój „gałganiarski teatrzyk”, w którym operuje skrótem, gestem przejaskrawionym i wyrazistym z kontrapunktami muzycznymi i malarskimi, utrzymanymi w atmosferze sztuki Brunona Schulza/Tadeusza Kantora, zawierając w tej formie najważniejsze pytania o sens ludzkiej egzystencji. Po odejściu Janusza Wiśniewskiego z dyrekcji Teatru Nowego, gdzie stworzył kilka wybitnych spektakli swego autorskiego teatru, mogło się wydawać, że ten niezwykle zobowiązujący rodzaj teatru przestanie istnieć za sprawą niesprawnych intelektualnie samorządowych urzędników. Wiśniewski kultywuje aktorstwo celowo zredukowane, posługujące się znakiem rozpoznawczym, zastępującym psychologię.

Jest fenomenem, że teatr tak odrębny od tradycyjnego, wymagający żelaznej dyscypliny, precyzji, treningu mógł odrodzić się w warszawskim Teatrze Polskim, a kilka miesięcy wcześniej w radomskim Teatrze im. Jana Kochanowskiego, gdzie Wiśniewski przygotował fascynujący spektakl Siedem lekcji dla zmarłych. To rzecz o powrocie do Itaki, ale powrocie/wędrowce dość szczególnie rozumianej. Choć w centrum tej opowieści są cierpienia i śmierć, to ich osnową pozostaje pytanie o to, co czeka nas po śmierci. Quo vadis, zrealizowane w Polskim, sprawia wrażenia dalszego ciągu.

Powieść Sienkiewicza posłużyła artyście jako pretekst fabuły, nasyconej nowymi kontekstami i odniesieniami. Rzecz zaczyna się od wielkiej mowy Nerona/Heroda, zachwyconego swoim dziełem, potem obserwujemy jego nieprawości, śmierć Petroniusza i Eunice, a na koniec św. Piotr oddaje się bezwarunkowo Bogu. To jednak tylko konstrukcja nośna, na której rozpięta jest cała gama wątków, konfliktów, opowieści o samotnym losie człowieka i poszukiwaniach sensu w niezrozumiałym, zwyrodniałym świecie. To dlatego Petroniusz żegna się ze światem („Znużony – odejść pragnę”) sonetem Szekspira, opisem odstępstw świata od prawdy, jego mierności i upadku, skoro nawet „sztuce zatykają usta jej wrogowie”, a „dobro złu na sługę najwyżej się nada”.

Słowami Szekspira przemawia także Teatr Pieśń Kozła. O ile Wiśniewski ważne słowa łączy z sugestywną obrazowością, bujnymi kostiumami i charakteryzacją aktorów, o tyle Bral wybiera teatr demonstracyjnie ubogi. „Tak jak Grotowski – pisał trafnie Stanisław Srokowski – odrzucił wszelką ornamentykę i poszedł w stronę teatru ubogiego, tak samo Bral uwolnił się po części od tradycyjnej scenografii i klasycznych dialogów, a narrację zachował jedynie w niezbędnym stopniu. Zobaczyliśmy niemal pustą scenę, poza ułożonymi w półkolu krzesłami, na których siadali, a potem z nich wstawali wykonawcy. Ale samo ubóstwo scenografii i oszczędność w dialogach nie czyni jeszcze dzieła. Bral odrzucając tradycyjny przepych, przesunął cały ciężar sztuki w stronę muzyki. Aktorzy nie prowadzili więc konwencjonalnych dialogów, nie było wielkich narracji, ani zderzenia językowych odmienności, zamiast tylko teatru słów, otrzymaliśmy głównie teatr dźwięków, brzmień, muzyki i pieśni, tonów i półtonów, barw i odcieni, swoiste oratorium, wielką muzyczną formę wokalno-instrumentalną, w której wzięli udział zarówno soliści, jak i chór oraz nieliczne instrumenty muzyczne”.

O uznanie widza z dobrym skutkiem walczył tzw. teatr tradycyjny, cokolwiek to dzisiaj znaczy. Dość powiedzieć, że był to

sezon aktorów

Wspomniane przed chwilą spektakle, dowodzące otwartości polskich aktorów na nowatorskie poszukiwania, idą w parze z kultywowaniem tradycyjnych przymiotów zawodu: głębokiego, subtelnego rysunku postaci, wgłębiania się w sensy wielkiej klasyki i współczesnego tekstu, sugestywnego oddziaływania na widza. Triumfatorem tak rozumianej sztuki aktorskiej był w tym sezonie przede wszystkim Piotr Fronczewski, który spektaklem Ja, Feuerbach (we własnej reżyserii) włączył się w dyskusję o przyszłości teatru. Jego bohater myśli o teatrze, do którego nie będą mieli wstępu ignoranci, a liczyć się będzie tradycja, zrozumienie przeszłości i szacunek dla tekstu. Artysta jednocześnie wypowiedział się tym spektaklem w obronie wszystkich wycofanych, wykluczanych, odtrącanych, „niepotrzebnych” ludzi. Stąd wielka siła jego kreacji.

O wielkim sukcesie może też mówić Henryk Talar, który w roli Prospera w Burzy reżyserowanej przez Igora Gorzkowskiego w Teatrze Ochoty/Studiu Teatralnym Koło ukazał aktora jarmarcznego teatru, poszukującego odpowiedzi na pytanie o ład świata, tolerancję i zrozumienie drugiego człowieka. Zupełnie inny był Prospero Andrzeja Seweryna, strącony na margines społeczny, ale marzący o powrocie do zwykłego życia bezrobotny. Dwa różne, bogate psychologicznie portrety, nader inspirująca konfrontacja.

Zachwycające koncerty aktorskie powstały w Dramatycznym. W Romantycznych Hanocha Levina Małgorzata Niemirska, Władysław Kowalski i Zdzisław Wardejn przejmująco zagrali ludzi szukających bodaj okruszyny miłości. W Cudotwórcy Briana Friela znowu wyśmienity tercet: Adam Ferency jako niepewnego swej misji cudotwórca, Marta Król w roli jego żony, kochanki i opiekunki i Andrzej Blumenfeld jako zagadkowy komik-menedżer objazdowego uzdrawiacza. Każdy z bohaterów przedstawia swoją wersję wydarzeń z przeszłości, dociekając przyczyn, dla których trwali przy idei ratowania świata cudem.

Aktorskimi osiągnięciami lśniły niemal wszystkie spektakle Teatru Narodowego z Łysą śpiewaczką na czele, w której brawurową postać Pani Martin stworzyła Anna Seniuk, i Pożegnaniami w reżyserii Agnieszki Glińskiej, spektaklu dopracowanym w każdym szczególe, czy też wysmakowaną Królową Margot w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Nie sposób wymienić wszystkich, ale trzeba zatrzymać się przy kilku nazwiskach – przede wszystkim był to świetny sezon Marcina Hycnara, który pokazał się w bardzo zróżnicowanym wymagającym repertuarze (Dygat, Dumas, Witkacy), dowodząc swej aktorskiej wszechstronności. Aktorskie żniwa zbierały również Beata Fudalej, Dorota Landowska, Wiktoria Gorodeckaja. Dominika Kluźniak, Patrycja Soliman.

Na koniec o nowej dyrekcji w Studio: Agnieszka Glińska swój pierwszy sezon może uznać za bardzo udany, także jako rozpoznanie własnej publiczności, która tłumnie zaczęła do Studia powracać. Stało się tak za sprawą m.in. Ożenku w reż. Iwana Wyrypajewa, Wichrowych wzgórz w reż. Kuby Kowalskiego, Sądu ostatecznego w reż. Agnieszki Glińskiej. Były to spektakle dyskutowane, przyjmowane z entuzjazmem albo odrzucane, ale bez wątpienia niebanalne, a nawet gorące. Ciekawe, że najzimniej wypadła Czarnobylska modlitwa, która z założenia miała być przecież (jako temat) gorąca.

Bieda teatr? Może i bieda, ale jaka bogata.

Tomasz Miłkowski

Leave a Reply