Przejdź do treści

Teatr czy laboratorium

Nieskończona hiostoria – spektakl Piotra Cieplaka w warszawskim Teatrze Powszechnym

Polityka kulturalna nastawiona tylko na eksperyment mogłaby wygonić publiczność z warszawskich teatrów – pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

 

 

Piotr Bukartyk śpiewa ostatnio piosenkę „Nie mówię kto” z wpadającym w ucho refrenem: „Im chodzi tylko o to jedynie / by świat wyglądał tak, jak powinien”. Kiedy się wsłuchać w argumenty krytyków stanu kultury w stolicy, można odnieść wrażenie, że to ich piosenka. Nie o ten czy inny zarzut bowiem chodzi, ale o całokształt, czyli „wygląd świata”. Mówiąc inaczej, spór dotyczy tego, kto ma sprawować władzę w dziedzinie kultury: samorządy (i ministerstwo) czy korporacje artystyczne.

WIZJA NIE POMOGŁA

Siła złego na jednego. Stołeczny ratusz stał się obiektem narastającej lawinowo krytyki. Od chwili ogłoszenia manifestu „Teatr nie jest produktem”, czytanego po przedstawieniach Warszawskich Spotkań Teatralnych, przybywa niezadowolonych, których pretensje pod adresem urzędu nie mają końca. Powody, dla których artyści protestują – wskazane w manifeście konkretnie – nie pojawiły się nagle, czas jednak nie został wybrany fortunnie. Może skutecznie, lecz niezbyt elegancko, skoro festiwal odbywał się za grosz publiczny, samorządowy głównie, bo to przede wszystkim warszawski ratusz, przyznając na WST 1,5 mln zł, był ich głównym fundatorem.

Urzędnicy mieli powody do frustracji – wysupłali z kryzysowej, zmniejszonej kiesy niezły grosz i zamiast podziękowania usłyszeli litanię pretensji. Protest skierowany był przeciw błędnym decyzjom, niedoinwestowaniu i brakowi wyraźnych kryteriów polityki teatralnej. Słowem, był (i jest) wyrazem niezadowolenia z niemrawej z jednej strony, a zaskakującej z drugiej praktyki zarządzania teatrami. Apel piętnował urzędniczą samowolę, bezpośrednią zaś przyczyną jego ogłoszenia była zmiana statutów teatrów dolnośląskich, mająca umożliwić mianowanie menedżerów na stanowiska dyrektorów naczelnych (w miejsce artystów), a także trwający wtedy pat w sprawie obsady stanowiska dyrektora Teatru Dramatycznego w Warszawie. Wkrótce ten pat został jednym ruchem przecięty, ale to tylko rozsierdziło protestujących.

Co ciekawe, nawet uchwalenie przez warszawskich radnych oczekiwanego od paru lat programu rozwoju kultury w stolicy do roku 2020 nie osłabiło kampanii pretensji, przeciwnie – wzmogło ją. A przecież program odpowiada na powtarzany często zarzut nękającego urzędników odpowiedzialnych za stołeczną kulturę braku wizji przyszłości – wizji w nim aż nadto, może nawet o utopijnym odcieniu. Jeśli się wczytać w ów obraz kultury Warszawy w roku 2020, znajdziemy się w baśniowym świecie, gdzie wszystko jest piękne, a ludzie żyją (duchowo) dostatnio. Któż nie chciałby żyć w takim mieście: „Kultura jest jednym z powodów, dla których Warszawa jest wybierana jako miejsce do życia. (…) Warszawa jest miastem, które postawiło na rozwój twórczości. M.st. Warszawa jest znaczącym, światłym mecenasem kultury, wspieranym przez sektor prywatny. Oferta kulturalna jest interesująca, różnorodna, na wysokim poziomie, adresowana do osób o różnych gustach i potrzebach. Istnieje przestrzeń i wsparcie dla eksperymentalnych, ryzykownych projektów, dla nisz oraz dla atrakcyjnego kultywowania form klasycznych. (…) Warszawa przyciąga gości z Polski i z zagranicy budzącymi zainteresowanie i wpisanymi na stałe w krajobraz zdarzeniami kulturalnymi, niszowymi i tymi o międzynarodowej skali, oraz swoją, wypracowaną na styku historii i współczesności, intrygującą tożsamością. (…)

Mieszkańcy stolicy w coraz większym stopniu czują się współgospodarzami i współtwórcami miasta. Wzmacnia to ich poczucie odpowiedzialności za otoczenie: podwórko, osiedle, dzielnicę. (…) Warszawiak, warszawianka – to brzmi dumnie”.

Kto przeciw? Nie widzę.

DYREKTOR JAK WIĘZIEŃ

Tymczasem zamiast zyskać aplauz dla tych projektów, ratusz i jego czołowi przedstawiciele, w szczególności zastępca prezydenta Włodzimierz Paszyński, znaleźli się w sytuacji wrogów publicznych, znajdujących upodobanie w gnębieniu artystów. Program rozwoju kultury zaś to rodzaj zasłony dymnej, mającej ukryć zemstę na środowisku twórczym, która przejawia się w:

* nominacji Roberta Glińskiego (bez konkursu) na stanowisko dyrektora Teatru Powszechnego,

* rezygnacji z budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej według projektu Christiana Kereza,

* braku odpowiedniej siedziby Nowego Teatru,

* złych warunkach pracy TR Warszawa,

* nominacji Agnieszki Glińskiej (bez konkursu) na dyrektorkę artystyczną Teatru Studio,

* nieprzedłużeniu kontraktu dyrektorskiego Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym,

* odrzuceniu kandydata zespołu na dyrektora Teatru Dramatycznego (Pawła Łysaka),

* nominacji Tadeusza Słobodzianka – też bez konkursu – na dyrektora Teatru Dramatycznego oraz połączeniu w jeden organizm Teatru Dramatycznego, Teatru Na Woli i Laboratorium Dramatu (Scena Przodownik) pod kierownictwem Słobodzianka,

* zapowiedzi powierzenia organizacji kolejnych WST Teatrowi Dramatycznemu.

Istotą tych zarzutów ma być obojętność władzy na opinie środowiska, dyrygowanie kulturą, woluntaryzm i podejmowanie decyzji sprzecznych z oczekiwaniami artystów, choć zgodnych z obowiązującymi przepisami.

Jeszcze niedawno oskarżano stołeczną władzę, że nie ma wizji, ale odkąd ją ma (wspomniany program rozwoju), zarzuca się, że wizji się nie trzyma. Koronnym na to dowodem ma być powoływanie dyrektorów teatrów bez konkursu. Wprawdzie przepisy taką niekonkursową procedurę przewidują, ale skoro w programie napisano, że decyzje powinny być transparentne, to znaczy, że nominacje mają być pokonkursowe – argumentują krytycy ratusza. Logika tego rozumowania jest pozorna, bo transparentność i konkurs niekoniecznie chodzą tymi samymi ścieżkami, a kilka warszawskich nominacji uzyskanych po procedurze konkursowej wcale nie zachęcało do takiej drogi wyboru kandydatów (wcześniejsze nominacje w Teatrze Studio czy Teatrze Na Woli). Pomysł zaś, aby nominować dyrektora wybranego przez zespół, to już najgorszy z możliwych konceptów, z góry skazany na klęskę – wybraniec siłą rzeczy staje się więźniem wyborców, a demokracja w teatrze niekoniecznie prowadzi do sukcesu.

Najbardziej paradoksalne skargi dotyczą nominacji Tadeusza Słobodzianka. Oponenci nie zarzucają mu niekompetencji, mają pretensje, że za dużo dostaje, w dodatku bez konkursu. To, że dowiódł, iż doskonale sobie radzi z dwoma scenami, nie jest żadnym argumentem. Słowem, to zarzuty formalne (co więcej, wyłącznie życzeniowe, bo żadna procedura przy jego nominacji nie została złamana) – dość dziwne, bo formalistyka wydaje się odległa myśleniu artystów.

Podobnie można by rozbroić pozostałe zarzuty, półprawdy albo wręcz zmyślenia. Prezydent Paszyński zaprzecza, jakoby ratusz wycofał się z projektu wybudowania Muzeum Sztuki Nowoczesnej i ulokowania w tym obiekcie TR Warszawa. Po odstąpieniu od realizacji projektu Kereza zostanie rozpisany nowy konkurs, a po jego rozstrzygnięciu ruszy budowa. Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego ma już obiecane przez ratusz pieniądze i według optymistycznych prognoz za pół roku czy rok będzie dysponować zmodernizowaną zajezdnią MPO, przystosowaną do realizacji dużych projektów teatralnych – teatr stara się też o pozyskanie dodatkowych funduszy inwestycyjnych z norweskiego mechanizmu finansowego. A o zamiarze powierzenia organizacji następnych Warszawskich Spotkań Teatralnych innemu niż Instytut Teatralny wykonawcy Paszyński lojalnie uprzedzał partnerów jeszcze przed rozpoczęciem spotkań tegorocznych, motywując to jednostronnością estetyczną oferty programowej festiwalu pod egidą Instytutu i oczekiwaniem, że impreza stanie się – jak niegdyś – prezentacją różnych tendencji i tradycji artystycznych. Teatr Dramatyczny jako historyczny organizator WST wydaje się więc naturalnym kontrkandydatem Instytutu.

SPEKTAKLE DLA WYBRAŃCÓW

O co więc w tym wszystkim chodzi? Wygląda na to, że o przegraną batalię o obsadzenie kluczowych stanowisk teatralnych w stolicy, co zapewniłoby przedstawicielom teatru postdramatycznego, performerom i zawodowym eksperymentatorom silną pozycję w tzw. mainstreamie, czyli głównym nurcie życia teatralnego.

Stolica, zamiast stawiać zamki na piasku i popierać wszystko, co nowe i nieopierzone, wykazała się przezornością. Otwarcie na wszędobylski eksperyment mogłoby prowadzić do wyrzucenia z teatrów publiczności, najwyraźniej zawadzającej w twórczych poszukiwaniach. Przy czym nie chodzi tu o pozbawianie nowych poszukiwań wsparcia, raczej o postawienie tamy niebezpiecznej tendencji do przekształcania najważniejszych teatrów warszawskich (o innych funkcjach niż tylko eksperyment) w laboratoria poszukiwań estetycznych.

Na niedawnym warszawskim kongresie Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych, który odbywał się w trakcie WST, apel grupy polskich artystów występujących przeciw złym praktykom urzędniczym zrobił duże wrażenie. Jednak po spotkaniu uczestników kongresu z dyrektorem Teatru Narodowego Janem Englertem i dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, Jackiem Głombem, pomysł poparcia apelu uchwałą kongresu rozpłynął się.

Zadane przez Englerta pytanie, ile może być w Warszawie eksperymentalnych teatrów subsydiowanych przez państwo i miasto, ostudziło naturalny odruch solidarności. Sytuacja teatrów w większości krajów reprezentowanych na kongresie w porównaniu z sytuacją teatrów w Polsce okazała się znacznie trudniejsza.

Wrócę jeszcze do apelu, który zapoczątkował modne wyrzekanie na straszliwy los artystów. Nie przeczę, bo byłby to idiotyzm, że cięcia budżetowe uskromniły plany teatrów, niekiedy bardzo boleśnie, że to prawdziwy cios dla ambitnych zespołów. Od lat uważam, że w repertuarze nie ma nic gorszego od spektaklu zatytułowanego „Teatr zamknięty” i od sytuacji, kiedy teatrowi grozi katastrofa, kiedy gra, a spokojne klepanie biedy, kiedy gra od czasu do czasu. To rzeczywiste, wymagające poważnego namysłu i leczenia, schorzenie polskiego życia teatralnego. Jednak sygnatariusze apelu nie boleją nad kurczącą się widownią, malejącą liczbą przedstawień i premier – sami zresztą nierzadko dokładają starań, aby spektakle odbywały się (z powodów artystycznych, a jakże) w mikroskopijnych salach. Czasem szczególnie zmniejszona widownia rzeczywiście bywa warunkiem artystycznego zwycięstwa – kiedy Jerzy Grzegorzewski wybrał niecodzienną przestrzeń dla swojej genialnej „Duszyczki” według Tadeusza Różewicza, wystawienie tego spektaklu w podziemnym korytarzu dla 30 widzów było jedynym wyjściem. Nie każdy jednak jest Grzegorzewskim i nie każdemu początkującemu reżyserowi należą się takie względy. Notabene ci sami, którzy dzisiaj są jak trąby grzmiące w obronie więdnącego teatru, miotali obelgi pod adresem Grzegorzewskiego i jego teatru, wzywając twórcę do złożenia dyrekcji i oskarżając go o zamknięcie w wieży z kości słoniowej, by potem ronić łzy po jego odejściu.

W apelu mowa jest o teatrze artystycznym, bo to w jego obronie wypowiadali się sygnatariusze. To znaczy nie w imieniu całego teatru, ale artystycznego. Istnieje zatem teatr nieartystyczny. Który jest artystyczny, a który nie? Ten, który na to stanowisko się mianuje, czy ten, który taką pozycję zdobędzie, albo ten, który na uprawianie teatralnego laboratorium uzyska mandat społeczny? To są pytania, przed którymi uciekać nie wolno.

Podczas konferencji w Teatrze Dramatycznym, zorganizowanej przez przedstawicieli apelujących, powoływano się na przykład dymisji Wojciecha Klemma ze stanowiska dyrektora teatru w Jeleniej Górze (przed kilku laty). Nie dodano jednak, że na spektakle Klemma i innych reżyserów pracujących tam za jego dyrekcji nikt (no, prawie nikt) nie chciał chodzić. Apel zręcznie omija więc grzechy własne teatru i temat „artystyczności” – np. wspomniane pytanie, ile może być w Warszawie teatralnych laboratoriów. To nie są pytania wyssane z palca, skoro miasto stoi przed zadaniem sensownego zarządzania ogromnym gospodarstwem teatralnym stolicy, w którym zbyt wielu pali się do roli Grotowskiego, a niewielu do roli Dejmka.

A swoją drogą, kiedy rok temu władze samorządu wielkopolskiego nie przedłużyły kontraktu dyrektorskiego Januszowi Wiśniewskiemu, żadnych listów koledzy artyści nie podpisywali, choć ginął jeden z najważniejszych polskich teatrów artystycznych. Paskudna myśl pojawia się na koniec: może jednak o własne interesy tu chodzi?

„Teatr czy laboratorium”
Tomasz Miłkowski
Przegląd nr 29/22.07
21-07-2012

Leave a Reply