Przejdź do treści

Wspomnienie o Wojciechu Siemionie

Wspomnienia o kimś – to przy okazji również o sobie. Nie ma wspomnień o kimś bez jego relacji z nami i szerszym tłem. Wojtka Siemiona poznałem prawie pół wieku temu, no, może przed 45 laty, podobnie jak większość twórców starszego pokolenia. Wtedy byłem dopiero co upieczonym asystentem Polonistyki na UW, sekretarzem osobistym profesora Witolda Doroszewskiego, zajmowałem się składnią, dłubałem w języku Słowackiego, Norwida i Mrożka, ale i we własnym.

Były to czasy kabaretów studenckich. Pisałem dla kabaretu „Stodoła”, prowadziłem Kabaret Literacki Uniwersytetu Warszawskiego (z Janem Stanisławskim, Krzysztofem Dzikowskim, Bogusławem Choińskim, później Janem Skotnickim).

STS był dla mnie niedostępny. Wieża malowana z Wojciechem Siemionem – wystawiona właśnie w STS-ie – to była nieosiągalna wieża z kości słoniowej czy jakiegoś szlachetnego kruszcu. Mogłem sobie wtedy jedynie pomarzyć o takim aktorze, który już wtedy był niezwykłą, nieprzeciętną postacią.

Moje dochodzenie do Siemiona, literackie zdobywanie go, choć był zawsze człowiekiem bardzo otwartym, nie było takie łatwe. Film, teatr, estrada zabiegały o niego, ja byłem wtedy początkującym autorem kabaretowym, potem radiowym, ale wciąż jeszcze elewem. Już wtedy pasjonowałem się stylem – w sensie naukowym (lingwistycznym) i w raczkującej praktyce twórczej.

Siemion miał swój styl, bardzo charakterystyczny – ekspresyjny. Ale nie była to ekspresja zewnętrzna. Jego aktorstwo zasadzało się na poszukiwaniu. Podobne było do wyłuskiwania czegoś szczególnego (wnętrza orzecha) ukrytego głęboko pod skorupą słów. Emanował ludowością, ale nie tą najprostszą, nieobrobioną, lecz przetworzoną przez wyrażone dobitnie i precyzyjnie własne widzenie świata. Na tym się zasadzał jego niezależny artyzm.

Mnie też w pewnym okresie interesowała szczególnie poezja tkwiąca korzeniami w ziemi, w zmysłowości, w legendach, nie cepeliowska, raczej Leśmianowska. Musieliśmy się więc wcześniej czy później spotkać ze sobą w dusiołach, jurnościach naszych, roznamiętach, zatraceniach… i w przemijaniu:

Wszystko sczeznie, wszystko zemknie:

czarszkarady, słodkolędźwie…”

jak głosił Siemion językiem moich „Roznamiętów”, wyraźnie jak on zmysłowych, witalnych i chyba „wdzięcznie Satyrowych”.

Znając Siemiona, można się łatwo domyślić, co w tego typu erotykach wyczyniał na scenie. Ja mu nieskromnie sekundowałem.

A on jakże potrafił się przemieniać – po tej serii żartobliwych szaleństw – , jakże inny, poważny, niemalże metafizyczny pojawiał się w wierszu puentującym nasz cykl. Mnie samego, który stałem obok, przechodził dreszcz.

 

Kiedy słońca skon i przechył

nad horyzont pociemniały

porozcieńcza niedogrzechy

niedorobne twoim ciałem,

siądziesz w sobie zanurzony,

spojrzysz w przeszłość beznamiętnie

i zrozumiesz, że to koniec,

bezmiłosne serce pęknie.

Tak Wojciech kończył wiersz i nasz wieczór, i można by rzec, że tak też skończył, gdyby to była prawda. Skończył przypadkowo. Ale jak już coś czynił, to nigdy nie widziałem, by czynił to beznamiętnie, zwłaszcza w sztuce.

Trudno sobie wyobrazić lepszego aktora do roli, którą mu powierzyłem, a którą przyjął, niezwykle mnie w ten sposób wyróżniając. Od kilku lat „lecieliśmy” więc na wspólnym Pegazie, roznamiętnie, naprzemiennie – dwa stare Satyry – w wierszach bezwstydnych, ale nie wulgarnych, broniących się humorem neologizmów i całej tej słowotwórczej igry. Myślę, że ta moja poetycka, erotyczna „lingwistyka”, wydobyta z korzeni polskości, z naszej językowej potencji, zdystansowana wobec siebie, dawała Wojtkowi prawdziwy rozmach, dopingowała jak afrodyzjak i bawiła nie tylko publiczność, ale i jego. Siemion potrafił się bawić tekstem. Przechodził sam siebie. W 50 minutowym popisie zmieniał tempo, przytupywał, podśpiewywał, mlaskał, krztusił się, pokrzykiwał, czasem gnał jak rozpędzony koń, zwłaszcza w Szale, gdzie Podkowińskiego wierszem namalowałem, a Wojtek go unaocznił, i to tak, że nie można go było okiełznać.

Dla lepszej ilustracji przytoczę fragment tego mojego Szału, który stał się Wojtkowym. Nigdy nie próbowałem sam się w nim obsadzić. Gdyby ktoś chciał, mógłby też obejrzeć cwałowanie Wojtka i usłyszeć jego tętent na nagraniu video. Ostatni nasz występ zdążyliśmy zarejestrować na dwa miesiące przed jego śmiercią.

 

Dziś wyznała mi mechatka,

że by chciała konia gładko

przyjąć w bezmiar swoich chuci,

tak ją targa coś, tak kusi.

Ważne, by był zwierz,

bo spragniona jest

nadogromu nadludzkiego,

oszołomu szalonego,

by wędzidła wszelkich granic

rozgraniczyć, mieć je za nic

i na koniu pędzić tam,

gdzie już tylko lot, gdzie szał…

 

Tak się zaczynał ten wiersz, a oto jego zakończenie. Muszę je przytoczyć dla Wojtkowej puenty.

– Tak się stałem twoim koniem.

– Boże, wieczność we mnie płonie,

nienasytna, nieskończona.

– Będę wiecznie w tobie konać.

 

Kiedyś, ku memu zgorszeniu, usłyszałem: Będę wiecznie w tobie koniać.

Od razu wiedziałem, że się nie pomylił. Potem patrzył na mnie pytającym wzrokiem.

Nie protestowałem. I tak już zostało.

Wróćmy jednak do końca lat sześćdziesiątych, kiedy nawiązałem z nim nieco bliższy kontakt, wprawdzie wtedy jeszcze nie na tyle bliski, by móc zaryzykować tezę, że już wówczas dostrzegłem w nas pewną cechę wspólną – poza upodobaniami do literatury. Było to raczej przeczucie, intuicyjne wrażenie, że obaj lubiliśmy płeć, ot tak, niewinnie – choćby z nią poprzebywać, powykładać jej. Pamiętam przyprowadziłem kiedyś na nasze spotkanie czy próbę zaprzyjaźnione dwie świeżo upieczone absolwentki warszawskiej Rusycystyki. Jedna z nich emanowała szczególnym światłem i miała wybitne właściwości przyciągające męską część ludzkości. Wojtek wydawał mi się wtedy facetem znacznie niż dziś ode mnie starszym, bo miał już chyba 45 lat. Patrzyłem na niego z podziwem, jak ochoczo i z wielką swadą – z jaką tylko on potrafił – z okiem nadzwyczaj bystrym, wykładał tym turkaweczkom arkana sztuki aktorskiej.

Ale dopiero po latach – przy naszych zapałach w trakcie scenicznej interpretacji Roznamiętów – przekonałem się ostatecznie, jak dobrego mam druha do kawaleryjskiej szarży (choćby tylko w poezji) na sui generis jedyny we wszechświecie gatunek stworzeń. Wcześniej już jednak mogłem się domyślić, że oko jego i język nabierały bystrości nie tylko pod wpływem krasoty niewieściej, ale przede wszystkim najwdzięczniejszego tematu: jak zaatakować wiersz, jaką posłużyć się metodą, by wydobyć wszystkie istotne soki zawarte w tajemnym kodzie autora, ze szczególnym uchwyceniem rozczłonkowania wersa, z dominacją akcentu przed średniówką, ze swoiście traktowanymi przez Siemiona i w teorii, i w praktyce zestrojami akcentów, całkiem nierzadko pozostającymi w formalnej niezgodzie z popularnym polskim akcentem paroksytonicznym.

Z czasem nie wystarczyła Siemionowi jego sceniczna interpretacja wybitnych poetów polskich, w której czarował swoją odmiennością, niepowtarzalną wyrazistością i tym, co ja nazywam w obcowaniu ze sztuką lub drugim człowiekiem – intensywnością. Siemion był zawsze pedagogiem. Postanowił pozostawić po sobie utrwaloną na kartach ksiąg swoją myśl artystyczną i pedagogiczną zarazem. Wydał książkową serię Lekcji czytania: 1.Norwid, 2.Mickiewicz, 3.Gałczyński, 4.Różewicz, 5. Białoszewski, 6. Mikołaj Rej, 7. Aleksander Wat, 8. Juliusz Słowacki.

Na prośbę Autora, która w formie dedykacji na ofiarowanej mi książce zabrzmiała jak groźba: Grześku, a napisz COŚ o tej książeczce, bo inaczej poproszę o pomoc Twoją Zośkę, zgodziłem się bez szemrania (zrozumieją mnie ci, co znają Zośkę), wydobyłem narzędzia językoznawcze z komputera swego zardzewiałego mózgu i napisałem całkiem poważną, zaopatrzoną w iście naukową argumentację, recenzję ostatniej książki Siemiona – Słowacki – Lekcja czytania. Recenzji nadałem tytuł: Odpowiedniemu słowu dać akcent. Zdaje się, że Wojtek, mimo swojego „napisz COŚ” (COŚ wielkimi literami), oczekiwał ode mnie tylko kilku zdań odnotowujących ukazanie się jego pracy. Potraktowany w miarę mych możliwości naprawdę rzetelnie, nie apologicznie, nie łatwo-epitetowo, z pozycji lingwistycznych momentami nawet polemicznie, był wyraźnie zadowolony, tym bardziej, że udało mi się artykulik ten opublikować w Twórczości (nr 12 z 2009 r.) i – za zgodą obydwu periodyków – w Poradniku Językowym (nr 2 z 2010 r.). Egzemplarz Twórczości przekazałem mu

w czasie naszego walentynkowego występu w Domu na Smolnej, Poradnika, który się opóźniał, już nie zdążyłem.

W czasach głębokiego socjalizmu – głupie to sformułowanie, gdyż u nas socjalizm nigdy nie był zbyt głęboki, raczej powierzchowny, powiedzmy więc lepiej – w dawnych czasach – wysmarowałem groteskę sceniczną, pt. Kaktus, z którą mimo wygrania konkursów na sztukę teatralną i na słuchowisko – w Polsce i w starej Jugosławii ( i emisji radiowych w kilku krajach europejskich), nosiłem się z nią bez rezultatu po teatrach naszych przez dwadzieścia lat. Była to bowiem – jak oznajmiał podtytuł – groteska polska. 20 lat oczekiwań na to, by się ktoś odważył.

Odważył się Siemion, w Teatrze Stara Prochownia. Przygarnął mnie i Zdzisia Wardejna, który wyreżyserował Kaktusa, sam wystąpił wraz z całą zacną ekipą aktorską – Ireną Kwiatkowską, Jungoską, Bończakiem, Nowiszem i Wonsem, pomógł nawet zdobyć od Ministra Kultury jakieś liche grosze, ale pozwalające na próbę realizacji sztuki. Dwa lata później Kaktus doczekał się nawet wystawienia

w Teatrze Telewizji Polskiej, co mnie uczyniło takim dumnym, że jako dramaturg do tej pory nie mogę dojść do siebie.

Mówiąc poważnie – dużo Siemionowi zawdzięczam.

Za komuny władzom bardziej niż dziś zależało na tzw. socjecie, bez względu na to, czy była układna, czy niepokorna. Wtedy byliśmy dla nich elitą. Teraz nie wiadomo, kto ją tworzy, według jakich kryteriów, kto jest prawdziwą, a kto łżeelitą. Jaka by nie była, nie wiadomo, wedle jakiego stawu grobla, rozdaje swoje łaski lub grymasy.

Siemion chyba się zbytnio na nią nie oglądał, przyjął mnie do spółki i jeździł ze mną w ostatnich sześciu latach z kilkoma moimi programami, chciał ze mną współwystępować. Miał swój gust, nie pytał o nic mających patent na rację, wciąż tych samych opiniodawców. Autorów i ich utwory dobierał, jak chciał. Był niezależny. I za to mu chwała. Gdzie wystąpił, tam był już teatr. Był samoistną instytucją. Odwdzięczyłem się mu dobrymi muzykami.

Najpierw, kiedy robiliśmy Treny mojej Matce, jeździł z nami Krzysiek Ścierański, który utwór mój zaopatrzył swoją pulsacyjną, pełną energii muzyką. Ładował do swego dużego, wiecznie psującego się samochodu całą swoją orkiestrę przewoźną, znaczy cały zestaw instrumentów i nagłośnienia, i…do przodu. Zdarzało się, że graliśmy gratisowo, np. na rzecz Fundacji Akogo w Podziemiu Kamedulskim u proboszcza Wojciecha Drozdowicza w Lasku Bielańskim.

Siemion nigdy mnie nie pytał o stawkę, godził się nieraz na taką, która innych artystów wprowadziłaby we frustrację. Na moim wieczorze autorskim wystąpił honorowo, a przecież musiał dojechać z Petrykoz.

Siemion – prawdziwy artysta, skromny był i znał dyscyplinę.

Nieważne było dla niego, czy występował w Teatrze Narodowym, czy w gminnej bibliotece. Jednakowo szanował widza. Dojeżdżał do Warszawy zwykle w godzinach szczytu. By zdążyć na osiemnastą, przedzierał się przez te cholerne o tej porze Janki i Raszyn. Na swych terenach pokonywał nieraz niemałe zaspy śniegu. Prawie nigdy się nie spóźniał, umówiony zawsze dojechał.

Pamiętam kiedyś w Przasnyszu już z pewnym napięciem czekaliśmy na niego ze Ścierańskim i Bogusiem Kruszewskim, który do niedawna był w tym mieście dyrektorem Domu Kultury. Nie znałem drugiego takiego organizatora, co by się tak bardzo przejmował pracą w kulturze na swoim małym poletku. Ciemno już było, nieprzyjemna listopadowa pogoda. Boguś wiercił się niespokojnie, bo może Mistrz nie dojedzie.

  • Dojedzie – powiedziałem – dojedzie.

Jak zwykle sam prowadził samochód. Chciałem w Warszawie na niego zaczekać i go zabrać. Ale miał swoje ścieżki i swoją wolę. Przyjechał, przywitał się z nami. Boguś Kruszewski jak uśmiechnięty księżyc, kiedy się niebo z chmur oczyściło, nie potrafił ukryć radości. Siemion był dla niego nie lada postacią. Ja Wojtka też bardzo szanowałem, ale się już przyzwyczaiłem. Boguś się gościnnie uwijał. Zaraz chciał przynieść gościowi kawę. – Najpierw, mam taką prośbę – zwrócił się do mnie Wojtek tym swoim poważnym, specjalnie wyciszonym głosem. – Daj mi, Grzegorz, 10 minut, żebym się mógł gdzieś tu wyciągnąć i zdrzemnąć. Tylko 10 minut, a potem będę do twojej dyspozycji.

Po 10, może 15 minutach drzemki na zapleczu sceny Wojtek wrócił jak nowy. Mogliśmy zaczynać. Duża sala prawie pełna. Ścierański odegrał uwerturę, usłyszeliśmy dzwony w jego muzyce. To dla nas sygnał. Czas było wchodzić w półmroku z naszym Homerowym, w łacińskim przekładzie Cycerona,

Tales sunt hominum mentes, quali pater ipse,

Jupiter auctiferas lustravit lumine terras,

które ściągnąłem z motta Kochanowskiego. Siemion był bezbłędny, reakcja publiczności bardzo dobra, jakieś starsze panie dyskretnie ocierały sobie łzy.

Innym razem, kiedy go wiozłem do Ciechanowa na nasze występy, też już po zmroku, spytał mnie, czy by mi nie przeszkadzało, gdyby się na moment zdrzemnął.

Przespał pół drogi.

Wojtek, zwłaszcza po podróży, musiał mieć tę swoją chwilę na odpoczynek. Nie wiem, czy miał ją w dniu ostatniej podróży, gdy wracał do domu.

Ale gdy już wchodził na scenę, był jak nowonarodzony, pełen wigoru, ekspresji, nieoczekiwanych pomysłów interpretacyjnych.

W ostatnich latach, wykrystalizował się w naszych występach z Siemionem nowy, bardzo dobrze zgrany zespół, w którym batutę muzyczną przejęła Maria Pomianowska, światowej sławy multiinstrumentalistka. (To ona napisała muzykę do moich Trenów i do Tańca z dusiołem). Marysia grała na przedziwnych dawnych instrumentach, takich jak suka biłgorajska lub fidel płocka. Towarzyszyła jej znakomita saksofonistka z Filharmonii Narodowej – Alina Mleczko.

Maria uwielbiała Siemiona i artystycznie bardzo szybko zrodziło się między nimi pełne porozumienie – „przylegała” do niego jak mało kto. Jej etniczne, ludowe inspiracje pochodziły z podobnego źródła, które ukształtowało artyzm Siemionowy.

Nic więc dziwnego, że oboje stali się znakomicie i oryginalnie uzupełniającymi się artystami, którzy w tym moim Tańcu z dusiołem oczarowali publiczność przedziwną muzycznością i niesamowitą „dusiołowatą” ekspresją Siemiona.

 

Jam rozkoszdziej,

Jam słodkowij,

Lecz gdy ciebie

Nie ma, kraśna,

Jam połową

Bez połowy,

Zimny ogień,

Gwiazda zgasła.

Jam pustelnik

W pustolesiu,

Beznadziejnik

W samogrzechu.

Teraz ja się tak czuję – „porzucony” autor, który miał zaszczyt współwystępować z tym wielkim Artystą. W tej małej grupce wszyscy mieliśmy wielką satysfakcję z naszych wspólnych spotkań. Czuło się, że ci ludzie występują, bo tym żyją, bo by nie mogli inaczej. Jak pająk, który musi snuć nić, i Marysia cała jest w tej swojej muzyce, i Wojtek nie mógł zaprzestać swego zasiewu Słowem. Dla Siemiona imperatywem istnienia był ten, co po drugiej stronie rampy wpatrywał się w niego i wsłuchiwał w ten jego tak sugestywny głos.

Musiał jeździć, nie mógł się zestarzeć. I jeździł do końca. Nie było ważne, ilu będzie widzów. Dane słowo i to, że czekają, było najważniejsze.

Niewiele ponad dwa miesiące temu, w końcu marca, Teatr Polskiego Radia nagrał moje słuchowisko – Treny mojej Matce. Z Wojtkiem wystąpił znakomity Olgierd Łukaszewicz, muzycznie Pomianowska i Mleczko, reżyserował Waldek Modestowicz. Byłem obecny podczas nagrania, starałem się nie przeszkadzać. Czasami się tylko z czymś wychyliłem. Modestowicz był Siemionem zachwycony, pełen dla niego szacunku. Siemion – stara dobra szkoła – dał się bez szemrania prowadzić o wiele młodszemu koledze w sztuce aktorskiej. Czasem tylko coś czujnie zasugerował, a Waldek chętnie to wykorzystał.

Było to ostatnie słuchowisko, jakie nagrał Siemion, bardzo dobrze przyjęte. Modestowicz już w trakcie nagrania chciał sobie zapewnić udział Wojtka w następnych realizacjach radiowych. Siemion wtedy wyznał, że szkoda, że przez ostatnich 15 lat nikt w Polskim Radiu nie zaproponował mu żadnej roli. No, cóż – polityczne prądy, mody, durnoty – tym kierują się rozdawcy łask, rozdawcy ról. Ostatnio się zmieniło. Na szefa Teatru PR wrócił Janusz Kukuła. Jest więc nadzieja, że nienajlepsza sytuacja w tej naszej radiowej sztuce też może wróci do normalności. Bo czy to nie jest postawione na głowie, żeby po piętnastu latach nieobecności Siemiona w PR pojawił się on tam dzięki naszym wspólnym występom, więc nieco przypadkowo – w wyniku tego, że mój tekst poetycki został dostrzeżony i przyjęty do nagrania? No i oczywiście, trzeba przyznać – dzięki normalnemu podejściu do tego niezwykłego aktora nowej dyrekcji Teatru PR.

Panowie przyrzekli sobie dalszą współpracę. Już po kilku dniach Dział Produkcji Teatru PR zwrócił się do mnie z prośbą, bym zapośredniczył w łowieniu Siemiona. Ja podobno umiem go telefonicznie zdybać, im nie wychodzi, choć już parę razy próbowali. Podjąłem się misji. Szykują Edypa, Modestowicz ma jakąś ciekawą propozycję dla Wojtka. Oczywiście, mnie się w końcu zawsze udaje. Wiem przecież, że najlepiej łapać go po 22-ej. Zwykle o tej porze wraca, zawsze skądś wraca. Tym razem nie wrócił.

Grzegorz Walczak

 

 

Leave a Reply