Przejdź do treści

Krystyna promienna

 

Rozmowa z Krystyną Sienkiewicz

 

Wewnętrzny promyczek… Każda Pani rola go posiada! To rzadka cecha…

Różne miałam etapy w życiu. Trochę za często ubierałam się na czarno i szłam w stronę cmentarzy. Pomyślałam, że nie zgarbacę się smutkiem, ludzie na mnie nie odcisną swojego piętna smutku. Będę się podnosiła albo odrastała. Gdy wydarzyła się katastrofa z moimi oczami mówiłam sobie, że moje oczy odrosną. Teraz jestem ofiarą błędu ortopedy – ta ręka też odrośnie. Mówię takie rzeczy do siebie dużymi drukowanymi literami. I idę do przodu.

Mam dosyć zezowate szczęście, jeśli chodzi o zawód i odnotowywane sukcesy. Nie uważam, że jestem jakoś szczególnie pominięta przez życie zawodowe, ale… Jestem, do licha, pominięta! Zasłużyłam na więcej niż mam. Popularność na pstrym koniu hasa. Jak kogoś nie ma w telewizji, to jakby umarł. Na szczęście, gdy się pojawi, to ludzie sobie o nim przypominają. Nie lubię siebie oglądać, ale bardzo dużo ludzi do mnie dzwoniło, gdy był w TV był dzień z Krystyną Sienkiewicz. A że zaszczyty mnie nie rozpieszczały – oto dowód. Jeden z wielu. Ze sztuką Agnieszki Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie” pojechaliśmy na Festiwal Sztuk Współczesnych do Wrocławia. Miałam tam dostać nagrodę za debiut w zawodowym teatrze. I tą nagrodą był dwutygodniowy pobyt w Domu Chłopa. Gdy organizatorzy dowiedzieli się, że jestem z Warszawy, cofnęli mi tę nagrodę i dali komuś, kto był z Płocka czy skądś.

A promyczek, który Pani dostrzega? Potrafię się cieszyć, mam w sobie radość życia, płynącą także z mojego życia sceniczno – filmowego. I bardzo się cieszę, że ów mój wewnętrzny promyczek mają grane przeze mnie postacie.

Widziałam Panią w programie prezentującym koleje losu Pani i Jakuba Sienkiewicza…

Ja to nazywam „zmierzch bogów”, ale program nazywa się „Zacisze gwiazd”. Przez 25 minut skupiono się na moim dzieciństwie, domu dziecka itp. Czy realizatorzy programu wiedzieli, że mam poukładane w głowie? Czy pokazali nastrój tego domu? Rozmawiali ze mną o teatrze, filmie, estradzie? Nie. Uznali to za mało interesujące? Oczywiście, dzieciństwo miało wpływ na moje życie, ale ja tak mieszkam, pracuję, tak wygląda moje podwórko. To wszystko więcej o mnie mówi niż skażenie dzieciństwa sieroctwem.

To dzieciństwo miało niewątpliwie istotny wpływ na Pani życie, ale nie zasadniczy?

Oczywiście. Życiorys zależy od szczęścia, ja może na wstępie do życia miałam go nieco mniej niż inni. Ale życie nie obdarza tym szczęściem zbyt szczodrze. Zawsze miałam dużo fantazji. Ona do szarości dorzuca smaku i dzięki niej mój życiorys rozkwitł. Był krótki epizod domu dziecka, potem dom cioci Niny. Dwa lata w liceum sztuk plastycznych, Akademia Sztuk Pięknych, praca w radiu, STS.

Różowe zjawisko STS-u –pisał o Pani Krzysztof Teodor Toeplitz…

Do STSu- trafiłam przez szczęśliwy przypadek. Jeszcze byłam studentką ASP. Poleciałam na ulicę Świerczewskiego – tak się wówczas nazywała – do Studenckiego Teatru Satyryków zrobić scenografię i kostiumy. Wiedziałam, że niewiele jeszcze umiem, ale w teatrze jest wiele bardzo potrzebnych zajęć, które mogą wykonywać różni ludzie. Był akurat sezon grypowy i wpadłam w zastępstwo za koleżankę scenografkę…

ASP, STS wywarły najistotniejszy wpływ na ukształtowanie mnie, na moje życie, także zawodowe, na moje wybory, myślenie o teatrze, moją osobowość. Studia plastyczne sprawiły, że buduję swoje postacie w taki, a nie inny sposób, że tak je postrzegam i tak o nich myślę. Kolorem, światłem, kreską. Dzięki tym studiom mam świadomość kostiumu, który noszę na scenie czy w filmie, przestrzeni, w której się poruszam. Potrafię się doubrać nie burząc idei spektaklu.

Każda Pani postać jest doubrana, a nie przebrana. Nie tylko wtedy, gdy sama Pani ten kostium wymyśla…

Kostium musi przylegać do roli i do mnie. Pamiętam, gdy grałam takiego „baobaba” w „Niech no tylko zakwitną jabłonie” Agnieszki Osieckiej. Krysia Traktorzystka. Wymyśliłam sobie, że ta moja Krysia będzie jak syrena. Miałam na sobie białą bluzkę z dekoltem, haftowaną perłami! Cycata była Krysia, włożyła na siebie do tego spodnie – kufajki, więc był duży tyłek. Talia osy, duży tyłek i na szpilkach. Z warkoczykiem. Taka wparowywałam na scenę! I miałam brawa na samo wejście. A wtedy nie byłam jeszcze postacią znaną. No, trochę popularną, ale nie zanadto. Dopiero później było „Lekarstwo na miłość”, „Rzeczpospolita babska” – dziś filmy kultowe – i popularność. A wcześniej grałam rólki. Brałam wszystko, bo uważałam, że to są moje fortepianówki, wprawki.

Cóżby Pani umiała jako aktorka, gdyby grała Pani tylko wielkie heroiny czy amantki!

No właśnie. Albo gdybym była zarozumiała.

Zarozumiałość jest w zasadzie wpisana w ten zawód!

Taak. Zarozumiałe są te osoby, którym się wydaje, że są królem, królową sceny czy ekranu. A ja nawet nie mam korony na zębie! Byłam amantką, ale charakterystyczną. Królową…? Nie, nie byłam. Wolałam być krasnoludkiem Śmieszkiem w „Śpiącej królewnie”. Lubiłam różne wyzwania.

Pani żywiołem jest scena. Nie film, nie telewizja, ale właśnie scena…

Kocham teatr, uważam go za świątynię i prysznic zarazem. Dużo się szwendałam i szwendam z koncertami po estradach. Po takim tournee estradowym pragnę wejść do świątyni teatru i wziąć prysznic. Teatr nauczył mnie pokory i przyzwoitości zawodowej. To nie znaczy, że estrada jest nieprzyzwoita. Estrada bardzo przekręca w głowie.

Estrada jest bardzo trudną sztuką…

Trzeba mieć błyskawiczny refleks, umieć ripostować, pointować. A przekręca w głowie, bo jest na niej ten natychmiastowy odzew: śmiech, oklaski. Robię minę, mówię coś dowcipnego i ludzie się śmieją. To myślę sobie: o! jaka jestem dowcipna, świetna, zabawna… Łatwo dać się temu uwodzącemu urokowi zbałamucić.

Pani peregrynacje estradowe po Polsce i świecie są stale niezwykle żywo odbierane. Publiczność zachwyca Pani niebywały temperament, poczucie humoru i autoironiczne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość i na siebie. Powiedziała Pani jednak, że po takich tournee potrzebuje Pani oczyszczenia, katharsis. I to daje Pani teatr. Niestety, niezbyt często w nim Panią możemy oglądać…

Może to dobrze? Może na mnie czekacie? Chociaż przy tym tempie, pędzie życia… Właśnie otrzymałam propozycję zagrania bardzo ciekawej roli w teatrze, ale… Muszę zrobić ze sobą „zebranie” i przedyskutować problem. A problemem jest, czy zarabiając mniej pieniędzy utrzymam ten dom. Bo ten mój dom to jest dwór. Ze zwierzętami, gośćmi, ogrodnikiem, gosposią, opiekunką do zwierząt. Zwierzęta są przygarniane, przypadkowe, nieraz z krótkim życiem, chorobami itd. No, życie. Życie jest strasznie niezdrowe! Ze zwierzętami jest ładniejsze i łatwiejsze. Uczymy się od nich miłości, wierności. Psy i koty w jednym stoją domu i są wobec siebie przyjazne… To daje do myślenia. Powinno dawać.

Ale wracajmy do mojej przytulnej i przychylnej filozofii, czyli do sceny…

Co Pani sprawia największą radość?

Przygotowywanie roli – to jest najciekawsze. Ten moment, gdy pożyczam tworzonej postaci coś z siebie.

Zdarza się, że Pani przygląda się ze zdziwieniem swojej postaci?

Tak. Kiedyś grałam na estradzie skecz napisany przez Krzysztofa Jaroszyńskiego –„Rozmowa z twórczynią wycinanek ludowych, panią Ludwiką Pasiężną”. Bardzo mnie ta rola odmieniała i zachowywałam się na scenie jak zwierzątko. Śmieszne zwierzątko. A potem, jak zobaczyłam siebie! Zgroza. Boże, jak można się utopić w pomyśle! Nigdy tej granicy przyzwoitości nie przekroczyłam, ale bywało, że coś mi się spod kontroli wymknęło. I na to trzeba zawsze bardzo uważać.

Bardzo wcześnie zagrałam rolę staruszki. Jeszcze byłam dosyć śliczna, miałam nieco ponad trzydzieści lat i rolę budowałam „z obserwacji”, a patrzę dosyć panoramicznie, światowidowo na życie. Upatrzyłam sobie taką autentyczną staruszkę. I przyglądając się jej zobaczyłam, dlaczego ona jest stara. Nie tylko dlatego, że miała lat tyle, ile miał, ale jej emocje wymykały się już spod kontroli. Był śmiech z płaczem, a wszystko takie płyciutkie. Nie głupie, ale pod skórą płyciutkie. Moja upatrzona staruszka miała osiemdziesiąt kilka lat, woziłam jej ciuchy, ubierałam. Była mojego wzrostu, przygarbiona i miała bardzo dużą stopę. Spytałam się jej córki, jak to jest, że babcia jest taka mała, a ma tak cholernie dużą nogę? A córka odpowiedziała: Ona była duża, ona się zdeptała. Więc ja zagrałam taką zdeptaną staruszkę, z takimi płytkimi emocyjkami, taką trochę gdaczącą kurę. Miałam świetne recenzje… Może takie recenzje warto było zbierać? Pisał wtedy o mnie Kazimierz Brandys, Leszek Kołakowski, Jan Kott, prof. Kotarbiński… Czytało się recenzje p. Karoliny Beylin, bo ona chwaliła urodę. Moja próżność kazała mi czytać jej recenzje! Ładnie wyglądała, wyglądał – to było w jej spojrzeniu na aktora. Takie recenzje były nagrodą. A ta rola staruszki była dla mnie zaskoczeniem. To znaczy to, jak ją zbudowałam. Uświadomiłam sobie wtedy, że moje obserwacje są lekko skażone karykaturowaniem, pewną ironią.

W Pani rolach fascynowało mnie zawsze budowanie postaci barwą, kolorem, poprzez klimat…

Dwa lata Liceum Sztuk Plastycznych i Akademia Sztuk Pięknych swoje zrobiły. Te studia kazały mi też zrobić mój dom takim, jakim jest. Jestem plastyczką, więc chyba odruchowo, podświadomie patrzę na świat, ludzi, postacie sceniczne plastycznie. W jakie kolory, w jakie szmatki się człowiek ubiera to też go określa. Fajnie jest też czasem przypiąć kwiatek do kożucha. Bawią mnie takie kontrasty oparte na kiczu. Trzeba w sobie otwierać różne okienka.

Teatr… Jeżeli zagram w tej sztuce, do której dostałam propozycję, to… Chciałabym pokochać tę rolę i tak ją zagrać, żeby była dla ludzi lekkostrawna, mimo, że na końcu umieram. Nie chcę umierać! Ta baba, Matylda, postać, którą będę grała lubi wchodzić na drzewo, żeby więcej widzieć… Gdy Matylda wejdzie na drzewo, to może będzie mogła z niego odfrunąć? Umrzeć, nie schodząc na ziemię? Chcę to tak grać. Z tym oddechem widzenia więcej. Chcę śpiewać, nawet fałszywym głosem, bo śpiewanie więcej da niż ględzenie na scenie. Żyjemy w ciągłym pośpiechu i tak musi być też na scenie. Bo to jest prawda o nas, o ludziach żyjących tu i teraz. Reżyserować będzie Grzegorz Warchoł. Gram w „Klimakterium”. I to jest katorga, to jest niehigieniczne, bo gramy, gramy, gramy. Bywa więc w teatrze i tak.

Co dla Pani na scenie jest momentem szczęścia? Euforii?

Chwile, w których umiem wywołać ciszę, czy doprowadzić publiczność do naturalnego śmiechu. Jak zrobię jakąś minę, gest, ruch, powiem tekst i publiczność na to natychmiast reaguje, to wiem, że jestem obserwowana, że umiem utrzymać na sobie skupienie widzów. To są takie sprawdzianki. Nigdy jednak na scenie „nie łapię” prywatnej miny, nie wychodzę z postaci.

I nigdy nie jest Pani prywatną Krystyną Sienkiewicz…

Prywatność na scenie to brak warsztatu. Albo maniera. Żaden mój prywatny kłopotek nie ma racji bytu na scenie. Może i dlatego dla mnie scena jest terapią. A postać sceniczna jest tylko postacią. Ma moje cechy, oczywiście, ale nie jest mną.

Jakie role są Pani bliższe: te mające punkty zbieżne z Pani doświadczeniem życiowym, czy te zupełnie odległe, np. morderczyni?

Morderczyni bym nie zagrała! Chyba, że… Zagrałabym ją wtedy, gdyby gdzieś w tej roli było wytłumaczenie, dlaczego ona straciła nad sobą kontrolę. Gdyby to była taka rola, na przykładzie której widz by pomyślał: cholera, może ja bym też tak postąpił? Jeżeli życie tak mocno spadnie na głowę i okaleczy psychikę, to wszystko jest możliwe i taką zabójczynię czy morderczynię bym zagrała. Postać Matyldy, o której rozmyślam, ma moje cechy, np. kradnie drzewa rosnące w betonie i sadzi je w lepszym dla nich miejscu…

Role to są przemyślenia. Najpierw jest suche czytanie sztuki. Jestem wtedy tylko widzem – słuchaczem. Myślę, co dodam do tej roli, jak ją dosmaczę, na ile będę mogła siebie do niej dopisać, nawet może i tekstem. Na scenie trzeba być bardzo czytelnym. Jeżeli ja coś rozumiem, to i widz to rozumie. Jeżeli ja czegoś przy czytaniu roli nie rozumiem, to muszę to uprościć i zrobić tak, żeby stało się zrozumiałe.

Emocje w teatrze: grane czy prawdziwe?

Muszą być prawdziwe. Oczywiście, gdy postać ma płakać i szlochać, to ja to gram. Ale, by ten szloch zagrać wiarygodnie, to muszę w sobie zbudować takie emocje, które staną się jego podkładem, motorem. Wszystko przechodzi przez własne ucho igielne.

Pani stale gra, śpiewa, tańczy, jeździ z recitalami po całej Polsce, także za granicę. Skąd w Pani tyle energii?

Tyle energii i siły biorę z tego, że stale gram. Tylko organ nieużywany wysiada. Może nie używam wszystkich organów, ale… Na pewno wiem, jak ze swoją energią postępować. Tańczę dużo, śpiewam dużo i dużo się raduję. Wiem, że śmiech… Poznać głupiego po śmiechu jego? Jest takie powiedzonko. Mnie można poznać po moim śmiechu.

I po głosie!

Rozpoznawalny, charakterystyczny bazarowy głos to miała Hanka Bielicka. Kiedyś jedna z handlarek, gdy ją usłyszała, zawołała: niech pani mówi, niech pani mówi, a ja zgadnę, kto pani jest. Pani jest albo Ćwiklińska, albo Bielicka tylko nie wiem która z was nie żyje. Mnie też ludzie rozpoznają po głosie, ale przede wszystkim po śmiechu. Jestem radosna. Mimo mrocznych dni, miesięcy, lat wiem, co to znaczy radość i ile z tego jest energii. Sama wymyśliłam wcale nieoryginalne powiedzenie, że życie jest bardzo niezdrowe. Więc lecz się śmiechem, a w razie potrzeby skontaktuj się z Sienkiewicz albo najbliższym farmaceutą… Rzeczywiście ja śmiech stopniuję, jak lekarz dawki leku. U mnie śmiech to jest szmerek, chichot, śmiech, rechot. I tak ma być. Ten śmiech musi się o mózg trochę przemazać i odbić. Miewam potrzeby, może nie powody, ale potrzeby radowania się.

Pamiętam Pani „Śmiechoterapię”, w której dawki śmiechu były już na granicy bezpieczeństwa wytrzymałości organów ludzkich…

Było zabawnie, śmiesznie, było trochę filozofii, trochę knajactwa, ale moc terapeutyczną to miało. Ludzie potrzebują śmiechu, takiego zdrowego, oczyszczającego śmiechu, który wręcz rozsadza.

Dla Pani kabaret – pamiętane jeszcze przez wiele osób występy Pani w Kabarecie Starszych Panów czy u Olgi Lipińskiej – też były jakąś „śmiechoterapią”?

Tak… Życie jest niezdrowe – już to mówiłam. A więc trzeba je czymś przełamać. Śmiech to zdrowie, więc śmiejmy się, ile tylko się da w dawkach nieograniczonych. Kabaret dawał mi cos wyjątkowego. Z jednej strony ta moja „charakterystyczność” była atutem i w pełni ją umiano wykorzystać, z drugiej moja skłonność do karykatury, ironii znajdowała tu znakomity dla siebie grunt. Życie kabaretowe było piękne, piękny był kabaret. I mądry był kabaret.

Każdy wytycza sobie jakąś drogę. Moja droga na pewno nie jest hi way, nie jest szosą. Jest ścieżką. I gdy na tej ścieżce czy ścieżynce spotka mnie coś radosnego i udanego, to mówię, że wlazłam na szczyt. Moje szczyty są pewnie niziutkie, ale ja umiem i lubię być zadowolona. W „Klimakterium” tańczę i śpiewam z innymi 18 piosenek i nie sapię, nie pocę się, nie padam na pysk w garderobie. Już sam ten fakt sprawia mi satysfakcję i radość.

Bo Pani jest piórko!

Dbam o to. Mogłabym być nieleciutka. Bardzo łatwo jest utyć. Trzeba utrzymać swoją wagę z lat, gdy uważałam, że jestem piękna. Chociaż wagę trzeba z tej urody utrzymać! Twarz się zmienia, ale też nie jakoś katastrofalnie. Jak zgaśnie mój płomyczek w środku, to będę brzydka…

Gwiazdy dziś odciskają swoje dłonie w miejscach przeróżnych. Gdzie Pani chciałaby odcisnąć swoją rękę?

Wszędzie. Chciałabym, żeby była ona postrzegana jako niewidzialna dłoń dobroci, która jest wszędzie tam, gdzie jest potrzebna. Nie tylko w alejach gwiazd, chociaż… W Międzyzdrojach bywam, czasem nawet dłużej, ale…

W Alei Gwiazd odcisnęła Pani swoje obcasy, nie dłoń? Szkoda.

Jeżeli nie umiem się wcisną, to i nie umiem się odcisnąć. Ja nie jestem z tego bankietu.

W Pani przypadku zdarzyło się coś niecodziennego. Można powiedzieć, że miała Pani swoją autorkę, a autorka – aktorkę. Pani i Agnieszka Osiecka przystawałyście do siebie…

Krystynki są to takie ludzkiej pracy odcinki,
które poznał nie byle kto…
Jedna tylko, właściwie, dziewczyna:

Sienkiewicz Krystyna.

Dla wypieku krystynek
nie trza mąki, maku, rodzynek,
nie potrza owsa ni prosa:
wystarczy ochota bosa.

Potrzebna jest, oczywiście, szmatka,
gałganek czy szatka gładka,
guzik lub lisia kitka,
a nade wszystko igła i nitka.

Do tego (o tym sza) –
talentu odrobinka
i wyjdzie wam raz-dwa
ogromnie ładna Krystynka – tak pięknie pisała o Pani Agnieszka Osiecka…

Taaak, to były czasy moich wypieków, gałganów, tańca z igłą… Na pewno. Nie tylko artystycznie, ale i ludzko. Mam na swoim koncie wszystkie sztuki Agnieszki Osieckiej: począwszy od „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, „Apetyt na czereśnie”, „Dziś straszy”, „Łotrzyce”, i wszystkie telewizyjne ” Listy śpiewające”.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Justyna Hofman

 

 

 

Leave a Reply