Przejdź do treści

Balladyna bez malin

Długo trwało, nim Teatr Narodowy zdecydował się na ponowne wystawienie „Balladyny” po głośnym przedstawieniu Adama Hanuszkiewicza, które ściągało do teatru tłumy. Przedstawieniu Artura Tyszkiewicza takich wyników nie wróżę, nie tylko dlatego, że czasy inne, mniej romantyczne.
Reżyser dołożył sporo starań, aby wraz ze scenografką i kompozytorem stworzyć ramy współczesnej opowieści w stylu pop (to koncesja na rzecz kultury masowej w duchu Hanuszkiewicza), nawiązał (świadomie lub nie) do pamiętnej „Balladyny” Janusza Wiśniewskiego (Skierka i Chochlik w wersji starczej, szafa Popiela, domek wdowy w stylu czarnej skrzynki Wiśniewskiego), a kilka pomysłów zrealizował z prawdziwym rozmachem. Dotyczy to zwłaszcza pomysłu na Gopła, którym jest tu wypełniony plastikowymi butelkami po wodzie mineralnej kanał orkiestrowy teatru i domostwa duszków, czyli kubły asenizacyjne, w których pomieszkują służki Goplany – w ten sposób „Balladyny” wpisuje się w… debatę o efekcie cieplarnianym i ekologii. Na konto dodatnie można by zapisać także wystrój pałacowy (wjeżdżające na scenę podesty z rozległym,i kanapami) czy też pustelnia Popiela porosła mrowiem donic z paprocią wszelkiego rodzaju. Cóż z tego, skoro wszystko reżyser zniweczył, wyposażając aktorów w mikroporty, a w ten sposób niemiłosiernie wzmacniając ich wady dykcyjne, kłopoty kondycyjne i mielizny interpretacji. Ofiarą nowoczesnej akustyki padają przede wszystkim młodzi aktorzy, Balladyna (Wiktoria Grodeckaja) i Kirkor (Grzegorz Kwiecień) nie radzą sobie, ale także grupa wokalna złożona z trzech już bardziej doświadczonych aktorek (Joanna Kwiatkowska-Zduń, Bożena Stachura, Magdalena Warzecha), które nie mogą jednak złapać rytmu, zagłuszając się wzajemnie i uniemożliwiając sensowny odbiór. Niezrozumiałym pomysłem jest odwrócenie Balladyny tyłem do widowni w finałowej scenie sądu – wygląda na to, że reżyser chciał ją pozbawić możliwości pokazania, że coś jednak potrafi – scena ta zresztą zaprojektowana w stylu nieledwie operowym wygląda na wyciągniętą z innej bajki. Nie wiadomo, czemu reżyser usunął ze sceny maliny, choć plakat i program spektaklu obficie maliny prezentuje – w rezultacie Alina i Balladyna walczą o pietruszkę, wykonując skądinąd efektowne ewolucje choreograficzne, skoro żadna z nich ani dzbanka nie ma, ani choćby jednej jagódki. Nieporównanie lepiej od młodych (których honoru skutecznie bronił tylko Marcin Hycnar jako Kostryn) wypadli aktorzy starszych pokoleń, którzy nie zapomnieli, jak się gra: pełen poezji Skierka Jerzego Łapińskiego i gamoniowaty Chochlik Andrzeja Blumenfelda, zapatrzony w swój pępek Grabiec Emiliana Kamińskiego, galaretowata Goplana Beaty Scibakówny i złośliwy Popiel Jarosława Gajewskiego. To za mało jednak, aby złożył się z tego spektakl na miarę oczekiwań. Dużo hałasu, efektownie użyta maszyneria teatralna (ruchome podesty, zapadnie, kryta żabka w Gople itp.) i niemal idealne wypranie przedstawienia z emocji. Kto oczekiwał mniej sztuczek, a więcej komizmu i więcej tragizmu, może wybrać się na „Balladynę” do Teatru Polskiego w reżyserii Jarosława Kiliana, która idzie już od kilku sezonów.
Tomasz Miłkowski
Juliusz Słowacki, „Balladyna”, reżyseria Artur Tyszkiewicz, scenografia Jan Kozikowski, muzyka Jacek Grudzień, ruch sceniczny Izabela Chlewińska, reżyseria światła Piotr Pawlik, Teatr Narodowy, premiera 11 grudnia 2009

Leave a Reply