Przejdź do treści

Festiwal, który uwiera. Festiwal, który przyciąga. Reportaż teatralny

Już po raz drugi Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie oraz Centralny Basen Artystyczny zorganizowały festiwal muzyczno-teatralny „Gorzkie Żale”. Chociaż Warszawa poszczycić się może kilkoma ważnymi corocznymi wydarzeniami teatralnymi, wspomniany festiwal – pomimo swego młodego wieku – jest w pewnym sensie wyjątkowy.

Pokazy spektakli teatralnych oraz występy grup muzycznych i chórów odbywają się zawsze w okresie Wielkiego Postu oraz Wielkiego Tygodnia, co ściśle łączy się z tematem przewodnim całego wydarzenia. „Festiwal w cieniu Krzyża”, jak nazwali go organizatorzy, jest miejscem rozważań nad tematami ostatecznymi, takimi jak: śmierć, cierpienie, choroba, odchodzenie, życie po śmierci, grzech, odkupienie win, zbawienie czy walka dobra ze złem. Festiwal nie jest jednak wydarzeniem ściśle religijnym, jest raczej próbą współczesnych teatralnych i parateatralnych poszukiwań, interesującą zarówno dla wierzących, jak i niewierzących.

Podczas tegorocznej edycji (15 marca–5 kwietnia) w programie znalazło się pięć przedstawień teatralnych oraz trzy spektakle muzyczne.

Na początku paraliturgia – „Officium Tenebrarum” („Ciemna Jutrznia”)

Pomimo późnej pory i deszczu do Archikatedry św. Jana Chrzciciela na Starym Mieście zmierzają liczne grupy ludzi. Wygląda na to, że wszyscy chcą posłuchać tradycyjnych śpiewów wielkotygodniowych w wykonaniu braci z Arcybractwa Najświętszego Krzyża z Sessa Aurunca.

W kościele panuje półmrok, oświetlona jest tylko niewielka przestrzeń przed ołtarzem. Stoi tu kilkanaście krzeseł, coś w rodzaju ambonki oraz fisharmonia – to będzie scena dzisiejszego spektaklu. Nagle w bocznej nawie pojawia się kilkunastu braci w ciemnych pelerynach. W dwóch rzędach zmierzają do nawy głównej. Śpiewają głośno, równo, rytmicznie. Ich głosy wspaniale wybrzmiewają w tej kościelnej przestrzeni – występ rozpoczynają od „Miserere”, potem „Te Deum”, „Benedictus”, „Lamentacje” i „Epistola”. Śpiewy chóralne przenikają się z partiami solowymi, a po każdym wykonanym utworze gaśnie jedna ze świec z wielkiego świecznika. Występ włoskich braci trwa ponad godzinę… Z jednej strony zaczyna nużyć (swoją muzyczną powtarzalnością, monotonią i niezrozumieniem), z drugiej zaś wprowadza publiczność w pewnego rodzaju trans. To ważne, by dać się ponieść i przenieść w czasy średniowiecza, bo włoskie bractwo jako jedno z nielicznych zachowuje w nieprzerwanej i żywej tradycji praktykę świętych przedstawień, wywodzących się z laud dramatycznych.


Gorzkie żale przybywajcie

Gdy gasną światła przed pierwszym spektaklem, słyszymy festiwalowy dżingiel. Gorzkie żale śpiewane przez wiejskie kobiety, fragmenty dwóch spektakli – „Biesów” i „Barabasza”, a w tle „Lacrimosa” z „Requiem” Mozarta. Kończy je zdanie-klucz festiwalu wypowiadane przez Mariusza Benoit: „Festiwal, który uwiera”. Co łączy mszę żałobną Mozarta, nabożeństwo śpiewane podczas Wielkiego Postu, wyznanie Stawrogina i świadectwo Barabasza o ciemnościach na Golgocie? Pierwsze skojarzenia: śmierć, strach przed nią, grzech, Bóg.


Dom bez podłogi

Bez podłogi” to najnowsza premiera Kompanii Doomsday, założonej przez absolwentów Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku. Tytuł dramatu określa dom […], którego gliniane klepisko jest przesiąknięte rodzinnymi tajemnicami ukrywanymi od lat. Główny bohater dramatu Roberta Jarosza (również reżysera spektaklu), Doktor (Paweł Chomczyk), wychowywany przez samotną i bardzo pobożną Matkę (Dagmara Sowa) na świętego, próbuje samodzielnie poznać i zrozumieć świat – zdefiniować, czym jest grzeszność, wolność, odpowiedzialność, kim jest dla niego Bóg. Na scenie towarzyszy mu Biabeł (Krzysztof Prystupa), którego tożsamość nie jest do końca jasna (owoc wyobraźni Doktora, grzeszna strona jego natury?). Historia rozgrywa się na granicy jawy i snu. Nie wiadomo, co wydarzyło się naprawdę, a co tylko w wyobraźni głównego bohatera. Czy rzeczywiście zabił Matkę? Czy obwinia się za jej śmierć, bo jako lekarz nie umiał jej wyleczyć?

Po lewej stronie sceny widzimy wieszak i piec, tutaj Biabeł gotuje i przebiera się (tworząc kolejne postacie). W głębi znajduje się klaustrofobiczny pokój, obity poduszkami, którego przestrzeń zajmuje głównie łóżko. Pokój przypomina trochę izolatkę w domu wariatów lub więzieniu. Oddaje to, co dzieje się w głowie Doktora – zniewolonego przez pobożność Matki, zatracającego poczucie rzeczywistości. Gnębi go wspomnienie dzieciństwa, od którego nie może uciec i które nosi głęboko w sobie. Symboliczne zabójstwo (?) Matki jest sposobem uwolnienia się od wizji świata, która została mu narzucona. Ale co stworzyć w zamian? Jak uzdrowić duszę?

Urzeka wyobraźnia plastyczna twórców, niezwykła scenografia, nastrojowe sceny, humor. Przedstawienie staje się łamigłówką znaków scenicznych i metafor, niełatwą do rozwiązania, nie zawsze zrozumiałą, wywołuje więc chwilami uczucie zagubienia. Pozostaje w pamięci.


Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…

Kolejnym festiwalowym spektaklem jest „Galgenberg” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz – to przedstawienie Teatru im. Juliusza Słowackiego z Krakowa. Przychodzimy do Centralnego Basenu Artystycznego dużo wcześniej. Siadamy w kawiarni Naparstek i zamawiamy herbatę. Niewielkie foyer coraz bardziej przypomina metro w godzinach szczytu, ale organizatorzy nadal nie wpuszczają na widownię. Nagle słychać zawodzenie wiejskich kobiet, a potem głos Benoita. Z ust kobiety stojącej obok nas wydobywa się okrzyk: „No, zaczyna się!”. Uśmiechamy się do siebie na znak, że festiwalowy dżingiel spełnia swoje zadanie (wygląda na to, że festiwal może się już poszczycić „swoją publicznością”).

Na scenie i na widowni panuje półmrok, a z głośników dobiega dziwny, tajemniczy głos kobiecy: „Witamy w Galgenbergu – przytułku, domu wariatów, miejscu przygarniającym wszystkich popaprańców…”. Nikt tu nie może się czuć bezpiecznie. Wszechobecna szarość, punktowe światło oraz zużyte, brudne i nieskładne przedmioty zepchnięte pod ściany budzą niepokój. Po chwili wśród tych zdeformowanych sprzętów pojawia się szóstka aktorów. W dziwnych pozach, ściśnięci w mały tłum, w powolnym marszu wchodzą na scenę – przypominają postaci z obrazów Pietera Breughla. To przedstawiciele wielu zawodów i sfer (m.in. prostytutka, były monarcha). Wszyscy zgromadzeni są w jednym miejscu, ubrani niechlujnie, w stare, oberwane szmaty, wyglądają jak kolejne rekwizyty.

Wkrótce okaże się, że każda z przedstawionych postaci czeka na śmierć – tajemniczą, irracjonalną, jak zawsze straszną. Wszyscy się jej panicznie boją, próbują za wszelką cenę przechytrzyć, oszukać. W oczekiwaniu na jej „kolejną wizytę” bohaterowie opowiadają sobie trzy historie, w których świat jawi się jako pełen grzechów, kłamstwa i hipokryzji. Pierwsza to opowieść o kobietach, które były świadkami męki i śmierci Jezusa. Spotykają się na przystanku autobusowym i wykłócają o to, która z nich miała lepszy widok przy grobie Pana czy do kogo należy chusta z odciśniętym wizerunkiem Chrystusa. Podczas kłótni padają dobitne słowa (wykrzykiwane dwuznaczne „Ty, Żydówo!”) i ostre epitety, a całość kończy się bijatyką (morderstwem?), gdy wychodzi na jaw, że wśród kobiet jest również żona Judasza. Kolejna historia to opowieść o młodym królu, który jest manipulowany przez swoich ministrów. Monarcha wykonuje dokładnie to, co rozkażą mu politycy – krokiem defiladowym paraduje po scenie z wieńcem kwiatów, który ma złożyć pod pomnikiem, przemawia do ludu, wreszcie perfekcyjnie wykonuje wyuczony układ taneczny (do skocznej, energicznej muzyki „I Need a Hero”). Postępowanie i decyzje króla doprowadzają naród do zbiorowego samobójstwa – tylko tak może zbuntować się społeczeństwo wobec władzy, która wyrasta z patologicznych pobudek, chorych żądań, wszechobecnych kłamstw i kłótni. Ostatnia opowieść to historia zmartwychwstania młodej dziewczyny. Dzięki usilnym modlitwom ojca córka wraca do żywych, ale jest już inna, odmieniona. W niezwykły sposób uzyskuje nie tylko nowe życie, lecz także wyjątkowy dar zaglądania ludziom w dusze. Publicznie oskarża swoje otoczenie (ojca, matkę, wuja i narzeczonego) o liczne i ciężkie grzechy. Próbuje poruszyć zatwardziałe sumienia, obnażyć zakłamanie i egoizm.

Opowiadane historie zostały oparte na fragmentach dramatów belgijskiego dramatopisarza, Michela de Ghelderode’a. Reżyserkę spektaklu zaciekawiła i zauroczyła groteska obecna w tych tekstach – podskórna ironia, umiejętność ośmieszania tego, co tragiczne i przerażające. Ghelderode bowiem w pyszny sposób potrafił śmiać się ze śmierci oraz z tego lęku, który towarzyszy człowiekowi od zawsze. Agata Duda-Gracz zachowała wszystkie charakterystyczne cechy pisarstwa de Ghelderode’a – od jego fascynacji średniowiecznymi misteriami i flamandzkim folklorem, przez groteskową rubaszność, po mroczny nastrój i okrucieństwo (cyt. za Włodzimierzem Juraszem).

Tytułowy Galgenberg przypomina chrześcijańską Golgotę lub belgijską Szubieniczną Górę (miejsce, które Ghelderode znał z dzieciństwa). Duda-Gracz przedstawiła Galgenberg jako totalny bałagan i koszmarny śmietnik – jako symbol tego, co zostaje po nas po śmierci. Stąd ta brudna scenografia – pełno tu staroci, opon, zardzewiałych rowerów, koszy na śmieci… Wszystko to resztki ludzkiego życia: pozostałości po okrutnych historiach, cierpieniu ponad miarę, chorych żądzach czy wstydliwych postępkach.

Krakowski „Galgenberg” jest opowieścią o ześwinieniu się człowieka, o jego podłej i marnej naturze, notorycznych upadkach, podłości wobec drugiego oraz skłonności do grzechu. Nie jest to jednak przedstawienie pesymistyczne. Oprócz wszechobecnej ironii i groteski wyczuwalne są w spektaklu gorycz i współczucie dla bohaterów. Podczas finałowej, przepięknie skomponowanej sceny – gdy z góry (nieba?) na leżący stos martwych ciał sypią się strugi piachu – pojawia się myśl: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Śmierć znów przechytrzyła człowieka. Koło się zamknęło, czas ludzki się dopełnił, wszystko – jak zawsze – rozsypało się w pył.


Spowiedź Stawrogina

Mijają cztery dni i znów spotykamy się we foyer Centralnego Basenu Artystycznego. Tym razem czekamy na głośny spektakl „Biesy” Teatru SCENA STU w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. Wielka powieść Fiodora Dostojewskiego przedstawia obraz świata drugiej połowy XIX wieku – to czas, gdy rosyjską prowincję ogarniają idee terroryzmu i nihilizmu, by doprowadzić wreszcie do wybuchu rewolucji. Jednak w przedstawieniu Jasińskiego wątek rewolucji stoi na równi z wątkiem metafizycznym. Autorska adaptacja reżysera łączy w sobie elementy teatru obyczajowego i misterium. Zobaczyć tu można nie tylko tradycyjną herbatę parzoną i pitą na salonach, piękne kobiety odziane w XIX-wieczne szykowne suknie czy historie mężczyzn uwikłanych w niejasne sytuacje polityczno-kryminalne, lecz także świat pełen zła, cynizmu, cierpienia, brudu, świadomego zadawania bólu. Bo do czego jest zdolny człowiek? – zdaje się pytać Jasiński…

Przestrzeń teatralna jest skomponowana bardzo ascetycznie. Pusta scena z trzech stron wyznaczona jest przez malutkie, równo ustawione świeczki, które palą się przez całe, czterogodzinne przedstawienie. Do cerkwi jako pierwszy wchodzi ministrant z kadzidłem, słychać bicie dzwonów, do świątyni przychodzą ludzie, żegnają się i zajmują swoje miejsca. Na końcu pojawi się także Mikołaj Stawrogin (Radosław Krzyżowski) – z zaciśniętymi ustami i nieobecnym wzrokiem. Swoją tajemniczą, wewnętrzną siłą zmusi mnicha Tichona (w tej roli świetny Andrzej Róg) do wysłuchania jego historii. Opanowanym, spokojnym głosem opowie o tym, jakiego okrucieństwa dopuścił się wobec dziesięcioletniej dziewczynki, jak potwornie traktował swoją niepełnosprawną żonę – Kuternogę, czy inne kobiety, które zostawały jego kochankami. Krzyżowski obdarza Stawrogina bezczelną szczerością, która potrafi przerazić słuchającego: Wszelkie sytuacje niezwykle hańbiące, nadmiernie poniżające co najważniejsze, ośmieszające, w jakich się w moim życiu znalazłem, zawsze wzbudzały we mnie, na równi z bezmiernym gniewem niewiarygodną wprost rozkosz.

Spowiedź Stawrogina przed Tichonem stanowi ramę spektaklu. Ich rozmowa jest niezwykle przejmująca, poruszająca. Na scenie toczy się bowiem walka dobra ze złem. Ten duchowy pojedynek naznaczony jest z jednej strony cynizmem, świadomością popełnianego zła i prowokacją Stawrogina, z drugiej zaś – głęboką, ludzką mądrością Tichona, który mocno zawierzył Bogu. Spowiedź Mikołaja przerywana jest retrospekcjami z jego życia. Oglądamy: starcie władczej Barbary Stawrogin ze starym Wierchowieńskim, oszalałą z miłości, choć niespełna rozumną Marię Lebiadkin (doskonała Beata Rybotycka) czy wreszcie brawurowo zagranego przez Grzegorza Mielczarka młodego Piotra Wierchowieńskiego. Tego, który – w swoim chłopięcym garniturze i z wiecznym uśmiechem na ustach – fikuśnie porusza się na palcach, przemyka z kąta w kąt, by zjawić się zawsze w najodpowiedniejszym miejscu i czasie. Wierchowieński-Syn jest u Jasińskiego postacią najbardziej mroczną, o dziwnej fizjonomii i chorym sumieniu. To prawdziwy bies, który na razie prowadzi życie utajone, agituje, zachęca do zła, by niebawem zebrać żniwo swego siewu.

Spektakl Krzysztofa Jasińskiego to kawał porządnego, tradycyjnego teatru. Połączenie ascetycznych i intymnych scen, przeplatających się raz po raz z atrakcyjnie skomponowanymi scenami zbiorowymi, wywołuje prawdziwy zachwyt. To uczucie potęguje muzyka na żywo w wykonaniu ukraińskiego Chóru Woskresinnia pod dyrekcją Aleksandra Taresenki. Śpiewane przez nich prawosławne pieśni Wielkiego Tygodnia puentują główne tematy krakowskiej inscenizacji – zagubienie, zło, opętanie, nawrócenie… Musisz być „gorący lub zimny, nigdy letni” – mówi Tichon do Stawrogina, parafrazując Biblię. Spektakl Jasińskiego na pewno nie jest „letni”.


Co się stało z Barabaszem”?

Przed kolejnym przedstawieniem już przy szatni wita nas z czarno-białego portretu Witkacy. Patrzy przenikliwie. Z zaciekawieniem? Groźnie? Ironicznie? Teatr im. Stanisława Ignacego Witkiewicza z Zakopanego przyjechał po raz kolejny do Warszawy. Tym razem z „Barabaszem” w reżyserii Andrzeja Dziuka na podstawie dramatu Pära Lagerkvista. Szwedzki noblista opisał historię człowieka, który w święto Paschy został uwolniony przez Piłata, tłum bowiem domagał się ukrzyżowania Jezusa. Z Ewangelii dowiadujemy się o Barabaszu tylko tyle, że był zbrodniarzem, wtrąconym do więzienia za rozruch i zabójstwo. Lagerkvist zastanawia się, jak mogły potoczyć się jego losy po wyjściu z więzienia. Spuszczony z łańcucha wyszedł na białą ulicę, mógł skręcić w prawo, iść naprzód, skręcić w lewo, jak pisał Herbert.

Barabasz Lagerkvista został naznaczony cudownym wyzwoleniem do końca życia. Świadomość, za kogo został uwolniony, nie dawała mu spokoju, zburzyła dotychczasową wizję świata, podważyła to, co dotąd było dla niego w życiu oczywiste. Pozostawiła wiele pytań i wątpliwości. Barabasz (Krzysztof Najbor) zaczyna więc szukać odpowiedzi, próbuje zrozumieć, kim był ten, który zamiast niego umarł.

Przedstawienie zaczyna się nieśpiesznie. Scena otulona jest mgłą. Ostatnie głosy stopniowo milkną na widowni, gdy ubrane na czarno postacie zaczynają śpiewać psalm. „Boże… Moje serce drży we mnie”. Najważniejszym elementem skromnej scenografii są metalowe, ruchome ramy, z których sami aktorzy, wykorzystując płótno, tworzą fasady budynków, wnętrza domów czy krzyże. Dominuje szarość, która przełamana zostaje niekiedy intensywną czerwienią, symbolizującą władzę (jak w scenie przesłuchania przez prokuratora) czy też kobiecość (jak w początkowej scenie tańca, zabawy).

Spotkanie z dawnymi kompanami uświadamia Barabaszowi, że powrót do dotychczasowego życia jest niemożliwy, już nic nie będzie jak dawniej. Kolejne postacie – Apostoł, Wskrzeszony (w obu rolach Andrzej Bienias), Kobieta zwana Zajęczą Wargą (Dorota Ficoń) – przekazują mu świadectwo o Jezusie, jego cudach i nauce – wezwaniu do miłości. Dla Barabasza jednak niepojęte jest, jak Syn Boży mógł zostać ukrzyżowany. W pamięci pozostaje zwłaszcza rozmowa Barabasza ze Wskrzeszonym – niepokojąca i niejednoznaczna. Wskrzeszony, który doświadczył największego cudu – zmartwychwstał, pozostaje człowiekiem naznaczonym śmiercią, jakby sparaliżowanym, nieobecnym. Pozbawionym życia? A może pełnym spokoju, ponieważ już wie, że królestwo śmierci (jak sam mówi) jest niczym?

Gdy Barabasz trafia do kopalni miedzi, zostaje skuty kajdanami z Sahakiem, chrześcijaninem zafascynowanym jego opowieścią o Golgocie. Paradoksalnie to Barabasz, który wciąż wątpi, że spotkał na swojej drodze Syna Bożego, umacnia wiarę Sahaka. Barabasz pragnie uwierzyć, modli się, prosi współwięźnia o wyrycie imienia Boga na swojej tabliczce niewolnika. Gdy jednak mężczyźni, oskarżeni o podważenie władzy cesarza, stają przed Prokuratorem (Krzysztof Łakomik), który żąda od nich jednoznacznej deklaracji, Barabasz dramatycznie wyznaje, że nie wierzy w żadnego boga, chociaż bardzo tego pragnie. Nie powoduje nim jednak tchórzostwo czy strach, ale uczciwość, przede wszystkim wobec siebie.

Wędrówka Barabasza kończy się na Golgocie. Mężczyzna wraca do miejsca, które go odmieniło. Pozostaje samotny. I to właśnie samotność pali go najbardziej. Na scenie zapada mrok, pojawia się tylko pojedyncza smuga światła – w miejscu, w którym stał kilka chwil wcześniej Barabasz…

Główny bohater spektaklu nie jest zbrodniarzem. To człowiek pozbawiony łaski wiary oraz bliskości drugiego człowieka, który uświadomił sobie, jak wielką nosi w sobie pustkę. Wciąż czuje jakiś brak, ale nie znajduje wartości, która mogłaby go wypełnić. Choć wydaje się, że chwilami już jest jej blisko – jak wtedy gdy skuty z Sahakiem w modlitwie odnajduje wspólnotę. Piękne, nastrojowe przedstawienie zakopiańskiego teatru jest jednym z najważniejszych wydarzeń festiwalu.




Festiwal, który przyciąga

Przegląd wydarzeń festiwalowych kończy koncert Scholi Teatru Węgajty. Pieśni pasyjne, śpiewane w językach narodowych, pochodzą nie tylko z repertuaru łacińskiego Kościoła powszechnego, lecz także z innych rodzimych tradycji kulturowych. Są wyrazem pobożności ludowej, która nieco różni się od „oficjalnych” praktyk Kościoła. Występ Węgajtów przyciąga do kościoła Dominikanów wielu ludzi zainteresowanych średniowiecznym śpiewem religijnym, który jest refleksją nad śmiercią i męką Chrystusa.

Jeszcze większa publiczność towarzyszy pokazowi w Podziemiach Kamedulskich na Bielanach, gdzie zespół staroruskiej muzyki religijnej Sirin wystawił „Pieszcznoje Diejstwo” (Gra o piecu) – oficjum o trzech zbożnych młodziankach w piecu ognistym. Ten rodzaj liturgicznego dramatu oparty został na biblijnej historii o cudownym uratowaniu trzech chłopców z rozpalonego pieca (ponieważ nie oddali pokłonu złotemu posagowi). Wybawia ich od śmierci Boski anioł, a ich oprawca nawraca się i składa hołd prawdziwemu Bogu. Oficjum to wystawiano tylko w dużych miastach, w ramach nabożeństwa katedralnego. Oprawa teatralna wywoływała na ruskiej publiczności wielkie wrażenie. Taki sam zachwyt – pomimo przejmującego zimna – można było zobaczyć na twarzach bielańskich widzów.

W Niedzielę Palmową – po trzech tygodniach wspólnych spotkań, wysłuchanych koncertów i obejrzanych spektakli – festiwal „Gorzkie Żale 2009” dobiegł końca. Można pomyśleć, że ten wyjątkowy czas wielkopostnej zadumy upłynął nam w atmosferze festiwalowego szumu… Nie o szum tu jednak chodzi, lecz o wspólne poszukiwanie prawdy, dobra i piękna (niezależnie od przekonań religijnych), o próbę odpowiedzi na pytania dotyczące sensu życia, ludzkiej ułomności i odwiecznej walki dwóch ścierających się ze sobą postaw – czynienia dobra i zła. Festiwal, skonstruowany z niezwykłą precyzją, tematyczną dyscypliną i artystyczną różnorodnością, stał się doskonałym polem do wymiany myśli i miejscem rozważań o rzeczach najistotniejszych.

Czekamy z niecierpliwością na kolejną odsłonę. Bo chyba można zaryzykować stwierdzenie, że to festiwal, który przyciąga?


Paulina Borek-Ofiara

Tekst publikowany w: Teatralia. Internetowy magazyn teatralny, 30 listopada 2009


Agata Jastrzębska


II Festiwal „Gorzkie Żale” w Warszawie

15 marca – 5 kwietnia 2009


Leave a Reply