Przejdź do treści

Wojciech Natanson: SZYBKO SIĘ ROZPUSZCZAJĄCY ŚNIEG

O Wojciechu Natansonie, krytyku skłaniającym do refleksji.
0. SZYBKO SIĘ ROZPUSZCZAJĄCY ŚNIEG

Przez niego i dzięki niemu pojęliśmy – pisze Wojciech Natanson, uczeń Chwistka z krakowskiego Liceum im. Jana III Sobieskiego – istotę sylogizmu i odmiennych systemów logistyki, fakt, że z fałszu może wynikać prawda, ale z prawdy nigdy nie wyniknie fałsz. Ten nauczyciel, pozornie znajdujący się na antypodach instynktu wychowawczego – nauczył nas bardzo wiele.
0.

Przed laty jechałam samochodem z Wrocławia do Legnicy z prof. Wojciechem Natansonem i Janem Trzynadlowskim. Panowie mieli wygłosić referaty na sympozjum w Teatrze Legnickim. Profesora Natansona znałam do tej pory jedynie z lektur jego książek i artykułów. Z warszawskiego ekspresu „Odra” wysiadł drobniutki starszy pan w okularach, brązowym paletku i kapeluszu. W samochodzie usłyszałam: "młoda, ładna, zobaczymy czy coś warta". I się zaczęło! Przez całą drogę, ku uciesze wielkiej prof. Trzynadlowskiego, prof. Natanson bombardował mnie pytaniami z historii teatru,  o reżyserów, aktorów, scenografów, rozważania teoretyczne na temat teatru… Rany boskie! Ja byłam dopiero studentką! Wreszcie Legnica, teatr, o drodze powrotnej wolałam nie myśleć. Tymczasem przeszła ulgowo. Profesor żartował, opowiadał anegdoty, zanurzał się we wspomnieniach…" – Jak nie zgłupiejesz, to coś z ciebie będzie" – powiedział na pożegnanie. Nie wiem, Panie Profesorze, czy naprawdę nie zgłupiałam i to oczekiwane „coś” ze mnie się wykluło. No, wiele momentów zgłupienia na pewno miałam. A w ogólnym rozrachunku? Może i nie jest tak źle.   Przyjeżdżałam czasem na jakiś wykład Profesora, niekiedy spotykałam go na Nowym Świecie w Warszawie. Wydawało się, że wiatr za chwilę go zdmuchnie z trotuaru i poniesie w świat literatury, przekładów, teatru. Ten świat najbardziej znany, ciągle frapujący go swoją odrębnością, zagadkami, pięknem. Czasem Profesor zatrzymywał się, by chwilę pogawędzić. Poza zdawkowym "co u Pani słychać", dopytywał się, co w pozawarszawskich teatrach. Konkluzja zawsze była taka sama: "świat się oddala, tego znanego coraz mniej. To takie dziwne uczucie widzieć jakby z daleka, a jednocześnie z bardzo bliska. Nieważne, co się dzieje w literaturze i w teatrze teraz. Czas to przesieje".
Sam takich „przesiewów” dokonywał doskonale. Nie wybrzydzał na literaturę czy teatr, ale potrafił wychwycić w tym ogromnym chaosie dziania się w kulturze to, co jest ziarnem. Osadzał każdy spektakl, każdą książkę w przynależnej im perspektywie i przynależnym im kontekście. Nie tylko chwili obecnej, ale historii, tradycji, stylu. Teatr, aby pójść naprzód, musi najpierw się cofnąć, słowem być osadzony w kontekście, z niego wyrastać. Z pełną świadomością, że ów kontekst, w jakim funkcjonowało – czy funkcjonuje – dzieło literackie, tekst, w momencie wejścia w przestrzeń teatru nie tylko staje się już „historią”, ale i osadza się w kontekście dlań zupełnie nowym: „tu” i „teraz” teatru.
Zawsze podkreślał, że każdy tekst, jak i każde przedstawienie istnieje i funkcjonuje w wielu wymiarach jednocześnie. Przeszłość i teraźniejszość, teraźniejszość i „tu” i „teraz”, przedmiot i podmiot są w dialektycznym związku, który znajduje się w bezustannym ruchu. "Zależymy jedni od drugich i wzajemnie powołujemy się do istnienia" – mówił. I gdybym miała wskazać rys najbardziej charakterystyczny w pisarstwie Profesora to byłyby nim właśnie owe zależności, przenikania, analizy na wielu piętrach, oddziaływania wzajemne wszystkich elementów struktury zwanej teatrem. "Teatr to soczewka skupiająca w sobie wszystkie promienie wydobywające się z przeszłości i z dnia dzisiejszego. Dawne nieobecne czyni żywym, dziejące się dziś najżywszym. Zanurzony w strumieniu przeszłości i codzienności tętni tym wszystkim, czym nabrzmiały jest dzień dzisiejszy. I, jeżeli, w teatralnym przedstawieniu widzę, dotykam owego wczorajszego dnia przeglądającego się w dzisiejszym, to już mnie to interesuje. Oczywiście, ważne są środki artystyczne, wyraz, warsztat itd., itd., ale zawsze najistotniejsze dla mnie będzie to, czy spektakl przemawiając językiem dawnej czy współczesnej literatury ma mi coś do powiedzenia. O mnie, o świecie, o człowieku, o kraju, w którym żyję". I w „Dziejach dramatu”: "Literatura polska, nasze wielkie dramaty narodowe, nasze „mity” literackie łączą się zarówno z naszą historią, jak mi wzajemnymi stosunkami różnych dziedzin kultury. Stanowią nasz ogromny dorobek, nasze bogactwo – ale i trudność; polega ona na przekroczeniu „bariery”, jaka literaturę naszą i teatr oddziela od innych kultur. I należy dążyć do tego, by siła oddziaływania płynąca z tego, co najbardziej nasze, polskie nie malała – przynajmniej wśród nas samych. Byśmy nie roztrwaniali swego dorobku, nie uszczuplali samych siebie".
Klasyka i współczesność, polskość i świat, czyli my i świat – przestrzenie naszych kompleksów, z których wyrosły – i wyrastają – najprzeróżniejsze „mity”. A przecież to takie, wydawałoby się, proste: Słowacki, Mickiewicz, Fredro, Wyspiański, Witkacy są dla nas równie aktualni, jak Gombrowicz, Szaniawski, Różewicz, Mrożek czy Głowacki. Praktyka naszego teatru codziennie – jeżeli po tych autorów sięgnie – owo zjawisko potwierdza. Bez względu na to, jak obrazoburcze, jak śmiałe i ekstremalne w użyciu środków artystycznych będzie przedstawienie zrobione przez polskiego reżysera, na bazie polskiej literatury, z polskimi aktorami w polskim teatrze, zawsze jest z nich. Rosjanie z tej czytelności korzeni w swojej literaturze uczynili atut swojej literatury współczesnej. My nieustannie się ze wszystkim wadzimy, ale nie zawsze potrafimy z owych sporów, buntów, przeciwstawień i zaprzeczeń stworzyć impuls do głębszej refleksji czy refleksję samą. O tym m.in. pisał i mówił Wojciech Natanson, dla którego krytyka to także próba obrony wartości naszej kultury.

0. O teatrze słów kilka

    Niezależnie od tego, czy jest to stricte dramat literacki czy tylko scenariusz, tekst napisany dla sceny, czy jest to sztuka współczesna czy klasyka, polska czy obca, to zawsze jest to "surowa i ścisła lekcja przestrzegania czasu, zrozumienia owych rygorów, jakie nakłada wskazówka zegara. Zegar dziejowy odmierza rytm „Kordiana”. Motto z Herberta umieścił Iwaszkiewicz na czele swojej „Kosmogonii”, sztuki o przemijaniu: "… z widokiem na mrowisko i tarczę zegara". Czas… Właściwie określa wszystko. Także przestrzeń. Oświetlając i tłumacząc jedno dzieło drugim – a tak zawsze się dzieje w teatrze – konfrontacja ta pozwala nam ujrzeć każde z nich w nowym świetle. Wskrzeszamy dziś rzeźbę preromańską jako ekspresjonistyczną, ale nasza współczesna cywilizacja wskrzeszając sztuki z przeszłości poprzez własną swoją sztukę, nie wskrzesza ich na swój obraz i podobieństwo. Bo jakby zdaje sobie sprawę z tego, że wielkie dzieła greckie, rzymskie, egipskie, gotyckie połączyły się w tym wskrzeszaniu z dziełami Giotta czy Rembrandta, Dantego czy Szekspira, Witkacego, Wyspiańskiego czy Gombrowicza. Każde widzenie artystyczne odpowiada określonej perspektywie optycznej, każde zawiera w sobie cząstki przeszłości i teraźniejszości – a dzieła genialne także zapowiedź przyszłości – przesiane przez wrażliwość, intelekt, zdolności i możliwości twórcy. Szukamy w dziełach każdego artysty jego własnej indywidualności i poznajemy w wielkiej ewolucji form i sposobów przedstawiania. Oczywiście, są dzieła teatralne znakomite i wybitne, są lepsze i gorsze, poprawne i zwyczajnie chybione. "Czym teatr do mnie przemawia? – zwykle zaczynam od tego pytania", mówił kiedyś Profesor, gdy właśnie natknęłam się na niego w okolicach Pałacu Staszica. "Tę cząstkę, która mnie przytrzymała, zaciekawiła, rozdrażniła zwykle hołubię w sobie. Bo nawet, jeżeli całość jest nieudaczna, nudna, kiepska, to ta cząstka myśli? emocji? wrażeń? jest cenna. Współczesny, nowoczesny teatr… Bardzo słusznie powiedział kiedyś Leon Chwistek, że nowoczesny teatr czy malarstwo muszą oddziaływać jak widok nieznanego miasta, w którym nas zaskakuje wszystko: ulice, wystawy sklepowe, dźwięk mowy, kształt liter na szyldach… Ale ów egzotyzm musi też znajdować jakiś punkt odniesienia, jakieś wewnętrzne echo".
    Szukanie punktów odniesień, odczytywanie ich zarówno w drobiazgach, jak i w całości, zarówno w koncepcji czy niedopowiedzianej myśli, jak i wyrazie scenicznym. Nic nie dzieje się w próżni, nie istnieje poza czasem i kontekstem. Te Natansonowskie osadzenia w kontekście, niejednokrotnie bardzo szerokim i nawet, jakby się wydawało odległym, mogą dzisiejszego czytelnika drażnić i niecierpliwić, ale… Przecież wszyscy jesteśmy z nich. Z tych wielkich i największych, i z tych miałkich, którzy jakby utrwalili się dla kontrastu albo dzięki przewrotności Losu – Prześmiewcy. Nieustanne czerpanie ze źródła, wysysanie korzeni.
A co z nowatorstwem? Jak patrzeć, jak oceniać to, co nowe, najnowsze, co błyska „pawim piórem”, uwodzi blichtrem? "By nowatorstwo mogło naprawdę zapuścić korzenie, musi powstać klimat zapobiegający ustawicznemu „trzęsieniu ziemi”. Żadna istotna tradycja artystyczna nie może powstać, gdy wszystko nieustannie „wyrzuca za burtę”. Nie dyskutuje się, nie kwestionuje – ale po prostu przekreśla czy strąca w nicość". Z istoty nowatorstwa wynika zasada przeciwstawiania, buntu, walki, ale… Przecież ci najwięksi artystyczni rewolucjoniści szukali sojuszników wśród wielkich twórców przeszłości. "Romantycy nie bez powodu z zachwytem przeżywali Szekspira i Dantego, a u nas Kochanowskiego. Poeci francuskiej „Plejady” i Kochanowski widzieli z kolei sojuszników w pisarzach helleńskich i rzymskich oraz humanistach włoskich". Jeżeli twórczość traktuje się poważnie, jeżeli sztukę i kulturę traktuje się poważnie jako świat człowiekowi niezbędny jak tlen, to trzeba stworzyć odpowiednie warunki, by nowatorstwo miało szansę. A wtedy teatr stanie się żywym, współtętniącym i z dniem dzisiejszym, i z przeszłością, stanie się zjawiskiem – czy wydarzeniem – pogłębiającym nasze spojrzenie na nas samych i rzeczywistość. Pozwoli – a nawet zmusi – do refleksji. I wcale nie musi to być zaraz teatr arcypoważny, mówiący o sprawach wielkiej wagi głosem wielkiej literatury. Może być komedia, farsa, burleska, byle miała w swym teatralnym wyrazie to coś, co przytrzyma uwagę i zainspiruje pytania. Oczywiście, można banalnie powiedzieć, że po prostu przedstawienie musi być dobre, ciekawe, z wyrazem estetycznym itd., a wtedy będzie pobudzało do myślenia czy poruszy nas emocjonalnie, dotknie naszej wrażliwości, musi być żywe, musi dotykać jakiejś prawdy czy choćby odsłaniać jej cząstkę. To truizm, ale… Jak wiele truizmów zawsze na czasie.
Każde spotkanie z Profesorem było wielką wyprawą. Niczym w dżunglę Amazonii. I, gdy dzisiaj, sięgam do Jego książek, ku mojemu zaskoczeniu (przecież znacznie więcej wiem, widziałam, doświadczyłam) ta wyprawa ciągle trwa. I zawsze mam natychmiast przed oczami Jego drobniutką postać w okularach, które sprawiały wrażenie większych i masywniejszych od Niego… Tak Go pamiętam. I ten głos szemrzący strumiennie, płynący bystro, potykając się o kamienie i kamyczki, i te sądy dalekie od łagodności i pobłażliwości, ale z reguły sprawiedliwe, zawsze bardzo wnikliwe… Słowa ironiczne, podprawione złośliwością (ale bez jadu i zajadłości), celne i trafiające w sedno. Jak każdy krytyk przypinał łatki, a często i łaty całe, co sprawiało Mu oczywistą przyjemność. Nie czynił tego jednak gwoli zadowolenia swych mrocznych instynktów krytyka, który z natury rzeczy wychwytuje niedomogi i niedociągnięcia i cieszy się, że znów twórców czy realizatorów spektaklu „przyłapał” i może ich przygwoździć, naszczypać czy przyszczypnąć choćby. Jego złośliwostki czy złośliwości krytyka wynikały z Jego temperamentu krytyka, ale były tym „lukrem” pokrywającym wewnętrzną analizę, smaczkiem specyficznym, stylem i indywidualnym rysem, ale też miały swoje drugie dno, swoją głębokość, uzasadnienie.
    Pamiętam spotkanie, przypadkowe, koło kawiarni Nowy Świat. Widziałam, jak się zbliża, zatopiony w sobie – znów zdziwiła mnie Jego kruchość i ulotność. "Coraz mniej dookoła dyskusji o teatrze" – zaczął… "A ja pamiętam zaciekłe dyskusje o teatrze, literaturze, o sztuce, o aktorach i aktorstwie w kawiarni przy ulicy Sławkowskiej w Krakowie – godzinami toczyliśmy  tam boje słowne ze studentami – takie żywe, wrażliwe, pełne buntu i zacietrzewienia, młodzieńcze, dojrzałe i niedojrzałe…Pamiętam swoje spory o Szaniawskiego, o realizm w teatrze, o prawo artysty do własnych wyborów i przemawiania własnym głosem". Robiło mi się coraz smutniej. Niemal namacalnie czułam ten odchodzący świat – przebogaty, barwny, żywy, tętniący i nabrzmiały buntem, z którego przecież rodzą się wydarzenia, sprawy, dzieła i przełomy najbardziej twórcze. "Żaden poeta, żaden artysta w żadnej dziedzinie sztuki nie może znaleźć sam w sobie swojego całkowitego uzasadnienia. Rozumieć go i cenić znaczy rozumieć jego związki z poetami i  artystami przeszłości. Nie można go osądzać samego: należy umiejscowić go – aby móc go przeciwstawiać czy porównywać – w długim szeregu umarłych…Czyje to?" – zaskoczył mnie nagle. – Jezu! Czyje?! – pomyślałam w panice i przypomniałam sobie z ciarkami na plecach ową legnicką podróż. "Francuz, znasz go, bo lubisz koty" – naprowadzał z ogromnym rozbawieniem w oczach i złośliwym co nieco wykrzywieniem ust. – Eliot…? – bąknęłam jednak niepewnie. "No, nie jest tak źle. Żaden poeta, żaden artysta w żadnej dziedzinie sztuki nie może znaleźć sam w sobie swojego całkowitego uzasadnienia"  – powtórzył. – "To podstawowa zasada krytyki – zapamiętaj". I odfrunął gdzieś w kierunku Krakowskiego Przedmieścia… A we mnie został ten Eliot, na którego naprowadziła mnie przecież tylko wzmianka o kotach. Doczytałam rozważania Eliota na temat sztuki, dzieła sztuki, twórczości. Dzieło zawsze istnieje w perspektywie całości, która jest, naturalnie, perspektywą narodową – w naszym wydaniu pełną mitów, kompleksów, nieporozumień – ale przede wszystkim jest po prostu porządkiem sztuki. I czytając w tej perspektywie kolejne książki i recenzje Profesora stwierdziłam, że już mnie nie niecierpliwią niekiedy długie i obszerne wywody dookoła tematu jakby, analizy dzieła literackiego jako literatury i przełożenia go na język teatru, sypanie cytatami, jak z rękawa, atakowanie czytelnika wiedzą zewsząd, co niekiedy przytłaczało swym ogromem.
Nie wszystkie spektakle, o których pisał Natanson mogłam widzieć. Z jego recenzji jednak odczytuję ten świat omawianego spektaklu, oczyma wyobraźni i świadomości widzę to przedstawienie. Niektóre recenzje, ich fragmenty czy myśl tylko z nich wyłoniona tkwią we mnie do dzisiaj.  Na przykład „Czasu jutrzennego” Czechowicza, w której Natanson podkreśla, że Czechowicz miał w swojej poezji, w swoim teatrze umiejętność „przestrzennego myślenia, która stwarzała od razu przesłankę dramatyczności”. To stwierdzenie Natansona a propos „Czasu jutrzennego” poety. On sam, jako krytyk i eseista ową perspektywę przestrzennego myślenia i pisania posiadł w stopniu imponującym. Ale i chyba miał ów pierwiastek w sobie, odziedziczony w jakimś stopniu po ojcu fizyku, utrwalony w szkole Leona Chwistka.
    Teatr  ostatnich lat życia Natansona to był inny teatr. Jak wszystko. Natknęłam się na Niego, znów przypadkowo, chyba w roku 1990 czy blisko roku 1990. Mówił o tym, że wszystko, co dzieje się teraz w teatrze idzie w jakąś płytkość, zmierza na mielizny. I to go drażni. Ale… Życie w ostatnich latach niebywale przyspieszyło i przyspiesza coraz bardziej. Wszyscy dostajemy od tego coraz większej zadyszki. A teatr przecież zawsze jest, był i będzie zanurzony w nurcie w bieżącego życia, bo jest sztuką najżywszą z żywych, wypływającą z człowieka do człowieka w bezpośrednim kontakcie. Też więc musiał przyspieszyć. A skoro musiał przyspieszyć, włączyć się w ów bieg bieżącego dnia, to musiał gdzieś zagubić głębię, „zgubić czas na refleksję”, by chociaż trochę nadążyć za tym szaleńczym biegiem. "I wiesz co? Nie nadąża. I nie nadąży. To próżny wysiłek. Z „życiem” musi przegrać. Teatr obsesyjnie szuka bliskości z życiem, z drugim człowiekiem zapominając iż jest teatrem tylko i tą rzeczywistością, w którą tak pragnie się wtopić nie stanie się nigdy, bo stać się nią nie może. Ludziom, tak bardzo zagonionym i zagubionym w meandrach dzisiejszego świata, tak bardzo samotnym wydaje się, że przynajmniej w teatrze, tej dawnej świątyni sztuki, odnajdą swą wzajemną bliskość i znajdą się bliżej zrozumienia rzeczywistości, która ich otacza. Na scenach wystawia się więc coraz „żywsze” teksty, stosuje coraz „nowsze” techniki. I… nic z tego nie wynika. Bliskość się nie przybliża ani o krok. Ale dlaczego to rozczarowanie nie rodzi buntu?" Spojrzał ze znakiem zapytania w oczach jakby oczekując, że jako młodsze pokolenie… "Nie potrafimy? nie chcemy? wsiąść do tego samego pociągu i udać się w tę samą podróż, co ci goniący za mirażem bliskości twórcy i widzowie… Ta podróż jednak mogłaby być fascynująca…" Z tym realizmem ról? Z teatrem bez teatralnej metafizyki? Z tą sztucznością na co dzień, której już nawet nie odczuwamy jako sztuczność? Z tym zapomnieniem, czym jest naturalność? Szczerość? Ale Profesor miał rację mówiąc, że teatr dzisiejszy nic innego nie robi, tylko rozpaczliwie poszukuje sam siebie, ślizgając się po powierzchni, a więc wyłapując w swe sieci to, co lśniące i gładkie. I staje się też „gładki”. "Zgubił w tym wszystkim swe proroctwa, wizyjność, widzenie dalej" – dodał Profesor. Kontynuuje życie, to wycięte wprost z ulicy, topi się w skandalach i skandalikach jakby nie zdając sobie sprawy, że to tylko nic nie znaczące inscenizacje. "Niepotrzebna – najczęściej – jest mu literatura, bo nie wie, co z nią zrobić" – dopowiedział.

0. Garstka myśli o artyście

"Artysta to osobnik, który z czworokątnego świata odrzucił fragment, co się zwie zdrowym rozsądkiem, i żyje w świecie trójkątnym"
                        Natsume Soseki
    Coś z tego stwierdzenia jest w myśleniu Wojciecha Natansona o artyście. Nie ulega wątpliwości, że to ktoś, kto świat widzi inaczej, a my w jego dziele szukamy punktów stycznych z naszym widzeniem świata. I często nie potrafimy się na tyle oderwać od siebie, żeby zobaczyć ten inny świat jako właśnie całkowicie inny i w nim pobuszować. Nie zawsze potrafimy wejść w ów trójkąt…
    Artysta w świecie dzisiejszym? Natanson widzi jego odmienność przez napiętnowanie czasem. Dostrzega, że nie ma w nim już nic – albo zostało bardzo niewiele – z Orfeusza, który swym śpiewem okiełznał bestie. Nie ma w nim mocy, bo jak wszyscy pogrąża się w gładkości i naskórkowości. Nawet, jeżeli czasem udaje się mu zagłuszyć uliczny hałas pędzącego dnia, to trwa to tylko chwilę: tyle, co jeden wieczór. I znika. Przeżyte, zauważone przez tych, którzy w tym wieczorze uczestniczyli. Też przez chwilę. Artysta stracił swą rolę tak,  jak stracił ją intelektualista. Nie mają wpływu na rzeczywistość, nie są „czynnikami opiniotwórczymi”. Oczywiście, są wśród artystów tacy, którzy chcą to swoje miejsce odzyskać, którzy starają się nas wydobywać z szarości, ale… Tylko czasem im się to udaje. I, jak wspomniałam, na chwilę, bo nikt już nie zadaje sobie trudu, by krzyknąć za Goethem: "Chwilo trwaj, chwilo jesteś tak piękna!"
"Artysta współczesny nie może się zadowolić postawą chłonnego przyjmowania czy przetwarzania wrażeń. Musi organizować, konstruować swój własny, aktywny i autonomiczny świat". Niby oczywiste. Tylko, że wcale nie jest to takie proste. Bo świat tworzony przez artystę – o czym często zapominamy, oczekując, że na obrazie będzie to np. rodzina z rodzinnej fotografii – nie jest ani identyczny ani tożsamy z tym, który my, nie-artyści, znamy z doświadczenia codziennego; nie jest światem poznawanym empirycznie. Natanson nie tylko o tym wiedział, miał tego świadomość, ale głęboko to rozumiał. Może właśnie w tym rozumieniu, w tym myśleniu miała swoje źródło ta jego ogromna wrażliwość na twórczość? Ta niezwykła u naukowca, który w dodatku odziedziczył precyzję formułowania myśli, sądu i osądu w jakiejś mierze po swoim ojcu, wybitnym fizyku, umiejętność odkładania na bok wiedzy i doświadczenia, empirii i logiki w momencie zetknięcia się z przedstawieniem, obrazem, dziełem muzycznym? Bardzo wnikliwie potrafił „wejść” w logikę artyzmu, tę zupełnie odmienną pod wszystkich logik logikę. Sztuka, teatr jest żywy, a to, co żywe nie daje się kroić i przykrajać ani dzielić wedle najbardziej zewnętrznych technik, zaleceń, wytycznych itp. Sztuka jest organizmem. I tak Natanson patrzył na teatr, na literaturę. Szukał w nich, tego co żywe, a więc i zmienne, napiętnowane zawsze duchem twórcy i duchem czasu.
"Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe swoje życie nigdy nie widzieli krasnoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili. Sądzę, że są chyba krótkowzroczni. Może zepsuli sobie oczy nadmiernym czytaniem w szkole.  A może dzieje się to dlatego, że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi nie mających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci" – Axel Munthe. Dziś już prawie nie ma takich, którzy widzieli krasnoludki. Może dlatego artysta tworząc właściwie nie wie po co tworzy. Posługuje się mniej lub bardziej nowoczesnymi środkami nie mając świadomości ku czemu, ku jakiemu celowi one wiodą. Tworzą zlepki, czasem nawet estetycznie atrakcyjne, form. Najczęściej pustych. To także dostrzegał Profesor i to go jako krytyka i jako człowieka niepokoiło.

0. Krytyk

"U nas krytyka teatralna" – pisał w 1953 roku – "przyjmuje na siebie obowiązek szczerości. I słusznie. Kto chce pomóc wielkiej sprawie rozwoju naszej sztuki teatralnej nie może sądów swoich obwijać w bawełnę. Tak nakazuje obowiązek podwójny: wobec społeczeństwa i wobec samych aktorów. Kto zna ludzi teatru wie, że niewiele znaczące i banalne pochwały drażnią ich i przygnębiają o wiele bardziej niż surowe, ale uzasadnione sądy. Byleby owe oceny były naprawdę umotywowane, byle były poparte rzetelnymi argumentami, które mogą stanowić podstawę dyskusji. Chodzi o to, by słowa krytyki nie stanowiły tylko igraszki efektownych paradoksów czy ogólnikowych, a bardzo apodyktycznych sformułowań. Oczywiście, że nie przemawiamy językiem idealnie ścisłym, matematycznym. I właśnie dlatego trzeba wciąż czujnie sprawdzać owe kryteria i narzędzie oceny, którymi posługuje się krytyk".
Z upływem czasu myślenie Natansona o krytyce i krytyku, oczywiście, się – poza pryncypiami – zmieniało, dojrzewało.
"Myślałem początkowo, że chodzi tu przede wszystkim o kształtowanie nowej formy.  teatr, w którym różne czynniki współdziałają ze sobą, grupują się i sumują, by uzyskać nowatorskie rezultaty. […] Gdybyśmy tak określili funkcję tego spektaklu, mielibyśmy zapewne słuszność. Ale tylko […] niepełną. Coraz mocniej sobie uświadamiałem, w miarę rozwoju przedstawienia, że wrażenia potęgują się i rosną. Gdyby chodziło o próbę czysto formalną, owo uczucie nie mogłoby być tak konsekwentnym" – pisał o przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego „Wariacje”, spektaklu zbudowanego z samych cytatów z literatury i z rzeczywistości, pierwszego autorskiego przedstawienia artysty. Nie dostrzegał, jako jeden z niewielu krytyków wówczas, ani chaosu, ani kakofonii, ani dysonansów u Grzegorzewskiego. Zobaczył coś, co było istotne: nie forma, nie poszukiwanie efektu, szoku, zaskoczenia, wytwarzających nową, inną rzeczywistość kamuflaży i stylistyk, ale formę wypełnioną refleksją, ubraną w nową estetykę, poszukiwanie własnego wyrazu, własnego teatru. Uwięziony w cytatach Grzegorzewski nie mieścił się w tym świecie, do którego już jakoś przyzwyczaili się widzowie i recenzenci. "Świat w człowieku" – mówił Max Jacob o współczesnych poetach. "Świat w człowieku" – powiedział kiedyś podczas kolejnego przypadkowego spotkania Wojciech Natanson o teatrze Jerzego Grzegorzewskiego. "– A forma? Tyle jest form, ilu artystów. Chodzi o to, by ta forma nie ziała pustką. By nie była formą dla formy. By wsadzając weń wszystko wiedzieć, w jakim celu się to robi".
Kim jest krytyk w Polsce? Natanson z pewnym zdziwieniem konstatował, że w Nowym Jorku czy w Paryżu opinia kilku recenzentów może sztukę pogrążyć w oczach widzów lub wynieść ją na wyżyny. W Paryżu do spowodowania katastrofy przedstawienia teatralnego wystarczy opinia jednego recenzenta, nawet dość lekceważonego przez intelektualistów, ale wyczuwającego gusty odbiorców. U nas zaś powodzenie czy niepowodzenie spektaklu bardzo często bywa odwrotnie proporcjonalne do stopnia nagan czy pochwał. W wielu krajach wyraźnie rośnie pozycja krytyki współczesnej, która wdziera się nawet w sam proces tworzenia literackiego. "Chłodne oko krytyka, choćby najwrażliwszego – jest zawsze okiem mniej uważnym, co stanowi wieczny dramat krytyki. Dziś widoczniejszy niż kiedykolwiek. Dlaczego właśnie: dziś? Ponieważ samo pojęcie sztuki, jej techniki twórczej, jej zadań, jej odbioru – czyli smaku artystycznego – niesłychanie się skomplikowało. Istnieje dziś fundamentalna różnica pojęć między tymi, którzy dopuszczają symbiozę przeżyć estetycznych i artystycznych a ludźmi, którzy w nią nie wierzą. Zarysowuje się spór między ogólnohumanistycznym pojmowaniem sztuki a dążeniami do ścisłej specjalizacji; spór między tymi, co zmierzają do klarowności dzieła – a tymi, którzy na pierwszym miejscu stawiają swoisty hermetyzm. Współistnieją obecnie różne poetyki i systemy wartości w sztuce; częste są spięcia między tradycjonalistami, a nowatorami. Wreszcie sama krytyka wzbogaciła się o tyle nowych narzędzi poznania, że jej wymiana zdań przypomina nieraz nowoczesną wieżę Babel". Tu warto podkreślić, że Natanson pisał te słowa w roku… 1970!
Julian Przyboś pisał, iż "rzeczą krytyka jest przedrzeć się przez warstwy znaczeń poematu i dotknąć jego wiecznie żywego źródła, źródła jego sensów, wielu, nie jednego". Nieprzypadkowo te słowa poety znalazły się jako motto w recenzji z „Konfederatów barskich” wystawionych na scenie warszawskiego Teatru Ludowego w 1964 roku, w reżyserii Jerzego Rakowieckiego. Nieprzypadkowo, gdyż ten spektakl był doskonałym materiałem do pokazania jakby nowego oblicza krytyki, odmiennego myślenia. Stąd już tylko krok do sformułowania własnych zasad, własnego widzenia, własnego wzoru krytyka idealnego.
"Krytyk, o którym myślę, i którego ideał jest mi bliski, to ten, który stara się skontrolować, obalić czy przebudować ustalone hierarchie wartości, a więc wcale ich nie uważa za czynnik decydujący. Działa w imię owej potrzeby przywracania harmonii, o której mówił Hamlet, a zarazem odkrywania nowych zjawisk, nowych niedocenionych dzieł. Krytyk z tak wytkniętym ideałem znajduje  potężnego sojusznika w bliskich naszemu pokoleniu potrzebach psychologicznych i moralnych. Krytyk taki nie będzie ani biernym obserwatorem, ani amatorem bezpłodnych i dziwacznych „hobbies”. Jego rola wydaje mi się pożyteczniejsza i bardziej podniecająca. Jeśli tak pojmiemy funkcję krytyki, przykładem stanie się m.in.  praca Miriama jako odkrywcy Norwida".
"- On bardzo wnikliwie analizował spektakle i role aktorskie. Później recenzje zaczęły składać się z nieistotnych uwag" – powiedziała przy jakiejś okazji Teresa Lipowska o Wojciechu Natansonie.
Tak rozumiana krytyka jest krytyką trudną – to nie ulega wątpliwości. Krytyk dokonuje pewnej analizy dzieła, pewnej penetracji, po czym jakby znika z pola widzenia czytelnika pozostawiając go sam na sam z jego własnym, indywidualnym przeżyciem artystycznym. "Przypomnijmy sobie dzwon wystawiony na działanie sypkiego, szybko się rozpuszczającego śniegu – powtarza za Maurice Blanchotem. – Ów śnieg wprawia dzwon w leciutkie mikro-drganie. Krytyk powinien być jak działanie tych płatków śniegu, pobudzających ruch wyobraźni i myśli w świadomości czytelnika, słuchacza czy widza".
Wojciech Natanson zawsze podkreślał, że długi należy spłacać (jego książki też były pewną formą spłaty długów). Niech więc ta próba maleńkiego szkicu – przypomnienia będzie drobną formą spłaty mojego długu wobec Pana Profesora. "Pamiętaj – powiedział do mnie kiedyś – nawet w tych zwariowanych czasach, gdy łapie się tylko naskórek i w dodatku smaruje się go kremami anti – age nie myśl za gładko". Staram się, Panie Profesorze.

Justyna Hofman – Wiśniewska

Leave a Reply