Przejdź do treści

Zbigniew Zapasiewicz nie żyje

14 lipca zmarł Zbigniew Zapasiewicz, aktor, reżyser i pedagog. Dwukrotny laureat Nagrody im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya za wybitne kreacje aktorskie (1973, 2006).

Image

Zbigniew Zpasiewicz ze stauetką Nagrody Boya, 2006

Zapas zgarniał wszystko
Pierwszy raz widziałem Zapasiewicza w roku 1969 w roli Rogożyna w "Idiocie" Dostojewskiego. Był demoniczny, schowany za jakąś maską, przy tym niezwykle oszczędny w środkach. Potem wiele razy specjalnie jeździłem na jego premiery – redaktor Krzysztof Kucharski wspomina Zbigniewa Zapasiewicza.
Nie będę pisał, że to "ostatni TAKI aktor", albo że "aktor NAJLEPSZY" ostatniego półwiecza, bo tak się zawsze pisze, gdy odchodzi wyjątkowy artysta. Napiszę jakiego sam zapamiętałem Zbigniewa Zapasiewicza. I jakiego mogli go zapamiętać wrocławscy teatromani, bo w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyjeżdżał do Wrocławia dość często.
Z moim nieżyjącym już redakcyjnym kolegą i krytykiem teatralnym, Tadziem Burzyńskim żartowaliśmy, że jak "Zapas" (tak środowisko nazywało aktora) przyjechał na festiwal, to na pewno wyjedzie z nagrodą, bo to jest z góry zastrzeżone w regulaminie jury.
Pierwszą dostał we Wrocławiu na XIII Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych za rolę Laurentego w sztuce Tadeusza Różewicza "Na czworakach". Grał starego, zmęczonego poetę, który traci wenę, wyłącza się z rzeczywistości, zachowuje się jak paroletni bobas i porusza na czworakach. To była niezwykła, bo też trochę komediowa rola. Zapasiewicz bawił się słowem, recytując pastiszowe frazy naśladujące różnych znanych polskich poetów. Wtedy chyba pierwszy raz wrocławska publiczność zgotowała mu owację na stojąco. To był rok 1972.
Dwa lata później przyjechał po nagrodę za rolę Pijaka w "Ślubie" Gombrowicza. Brawa zbierał w trakcie spektakli, największe po scenie z "palicem". Chodziło o palec, którym Pijak terroryzował resztę bohaterów.
W roku 1975 zgromadził w Teatrze Polskim nadkomplet widzów, którzy chcieli go zobaczyć w roli Paganiniego-Rzeźnika.
W roku 1975 zgromadził w Teatrze Polskim nadkomplet widzów, którzy chcieli go zobaczyć w roli Paganiniego-Rzeźnika w "Rzeźni" Mrożka. Jak zwykle wyjechał z nagrodą, podobnie, jak i przy następnych wizytach, które zaraz przywołam. Chciałem w tym momencie zrobić mały wtręt, by przypomnieć atmosferę tamtych festiwali we Wrocławiu. Pod Teatrem Polskim kolejki do kasy ustawiały się już o czwartej rano. Koło godziny dziewiątej rano "ogonek" zakręcał z ul. Zapolskiej na dzisiejszą ul. Piłsudskiego. W pierwszej kolejności znikały bilety na spektakle z udziałem najlepszych warszawskich aktorów. Także na spektakle Teatru Dramatycznego, na którego scenie grał wówczas Zapasiewicz.
W roku 1980 w festiwalowym konkursie znalazła się "Operetka" Gombrowicza i następna wielka rola warszawskiego aktora, która przyniosła mu sukces – Książę Himalaj. Ostatni laur, który wywiózł z Wrocławia w roku 1987, był szczególny, bo dostał go nie tylko jako najlepszy na festiwalu aktor, ale też jako reżyser i autor scenariusza spektaklu "Pan Cogito szuka rady" według Zbigniewa Herberta.
Nie powinno to dziwić nikogo, bo Zbigniew Zapasiewicz miał na swoim koncie prawie sześćdziesiąt nagród teatralnych, filmowych i telewizyjnych za najróżniejsze przejawy swojej artystycznej aktywności.
Zbiór ten zawierał te wszystkie najbardziej prestiżowe w poszczególnych dziedzicach.
Pierwszy raz widziałem Zapasiewicza w roku 1969 w roli Rogożyna w "Idiocie" Dostojewskiego. Był demoniczny, schowany za jakąś maską, przy tym niezwykle oszczędny w środkach. Potem wiele razy specjalnie jeździłem na jego premiery. Dwa razy oglądałem go jako Vladimira w "Czekając na Godota" Becketta. W roli Kubusia w "Kubusiu Fataliście" Diderota smakowałem jego wyrafinowaną sztukę i próbowałem ją opisywać na łamach gazety w relacji z Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych. Później widziałem też "Garderobianego" Harwooda, w którym grał starego aktora, mistrza mającego swój benefis w "Królu Learze". Akcja tej sztuki dzieje się za kulisami. To był też aktorski majstersztyk.
A w zeszłym roku oglądałem go jeszcze w "Słonecznych chłopcach", w których grał razem Franciszkiem Pieczką. Ten spektakl nie został zbyt entuzjastycznie przyjęty przez krytykę, ale Zapasiewicz rozdawał w nim karty, w każdym detalu dominował, jakby chciał coś udowodnić. Bez wątpienia miał niezwykle silną osobowość i coś, co można nazwać zachłannością na teatr. Pamiętam, że po wyjściu z warszawskiego Teatru Powszechnego zastanawialiśmy się, czy tak jest grany każdy spektakl, czy ten właśnie wydał nam się spektaklem tylko Zapasiewicza.
A w zeszłym roku oglądałem go jeszcze w "Słonecznych chłopcach", w których grał razem Franciszkiem Pieczką.
Ostatni raz rozmawiałem z nim na planie Teatru Telewizji "Obrona". Pytałem o różne rzeczy, także o Herberta, do którego w wielu swoich spektaklach wracał. Powiedział mi wtedy, co mnie trochę zaskoczyło: – Może to dla pana zabrzmi zabawnie, że jako aktor, który ma dystans do granych przez siebie postaci, utożsamiam się z panem Cogito. Żeby do tego dojść, strawiłem właściwie całe życie, ale to bohater Zbigniewa Herberta pokazuje mi teraz w tym życiu drogę. Podpowiada, jak mam iść. Staram się go słuchać…»
"Zapas zgarniał wszystko"
Krzysztof Kucharski
Polska Gazeta Wrocławska nr 165 online
 
16-07-2009

Warszawa. Teatr Powszechny pożegna Zbigniewa Zapasiewicza
Zespół stołecznego Teatru Powszechnego im. Zygmunta Huebnera, do którego należał Zbigniew Zapasiewicz, pożegna uroczyście artystę podczas jego środowego pogrzebu na warszawskich Powązkach – poinformował PAP dyrektor teatru, Jan Buchwald.
 – Śmierć pana Zapasiewicza jest dla nas stratą nie do opisania. Odszedł nasz mistrz – powiedział Buchwald.
Zbigniew Zapasiewicz, wybitny aktor filmowy i teatralny, zmarł 14 lipca w Warszawie. Miał 75 lat.
Pogrzeb artysty odbędzie się w środę 22 lipca na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Ceremonia, o charakterze świeckim, rozpocznie się od uroczystości pożegnalnej w Domu Pogrzebowym. Znakomitego aktora żegnać będą m.in. przedstawiciele władz państwowych oraz – jak powiedział PAP Jan Buchwald – członkowie zespołu Teatru Powszechnego. – Zbigniew Zapasiewicz spocznie w Alei Zasłużonych – powiedział Buchwald.
– Ta śmierć była dla nas zupełnie niespodziewana. Zbigniew Zapasiewicz odszedł w pełni sił twórczych. Mieliśmy wiele planów. Pan Zbigniew miał grać w "Końcówce" Samuela Becketta – opowiadał PAP dyrektor Teatru Powszechnego.
Ostatni spektakl na tej scenie, w którym zagrał Zapasiewicz, miał miejsce 28 czerwca. Byli to "Słoneczni chłopcy" Neila Simona, w reżyserii Macieja Wojtyszki. Zapasiewicz wcielił się w rolę Willy'ego Clarka. – Był w znakomitej formie, w pełni sił, publiczność nagrodziła go owacją na stojąco – wspomina dyrektor Buchwald.
– On, aktor absolutnie wybitny, był w zespole naszego teatru postacią wyjątkową. Jego obecność odbieraliśmy jako obecność mistrza – opowiadał Buchwald. – Większość z nas była kiedyś jego uczniami, Zapasiewicz przez około 50 lat uczył przecież w warszawskiej Szkole Teatralnej. O teatrze, zawodzie aktorskim, warsztatowych umiejętnościach wiedział najwięcej z nas wszystkich. Można powiedzieć, że żył na osobnej orbicie. Był przez nas podziwiany, budził respekt, szacunek. Niektórzy z nas w jego towarzystwie, czy grając z nim, bywali onieśmieleni.
Jednak – zaznaczył Buchwald – Zbigniew Zapasiewicz nie budował dystansu między sobą a resztą zespołu; przeciwnie, miał fantastyczną umiejętność łagodzenia tego rodzaju wrażenia, przełamywania lodów; dodawał otuchy młodym ludziom, ośmielał ich, był fantastycznym pedagogiem.
Prywatnie Zapasiewicz był człowiekiem – wycofanym, introwertycznym, nieekspansywnym towarzysko – wspomina dyrektor teatru. – Kiedyś był bardzo nieśmiałym młodym człowiekiem. Wchodząc w zawód, musiał pokonać tę swoją psychiczną właściwość – nieśmiałość. To była ciężka praca – opowiadał dyrektor teatru. Jego zdaniem, to "wycofanie i wyciszenie" Zapasiewicza pozwalało mu gromadzić w sobie "wielką energię, siłę, której następnie dawał upust na scenie".
– Był ujmującym, bardzo mądrym człowiekiem. Jeśli dopuścił już kogoś do siebie bliżej, gdy wszedł z kimś w bliższy kontakt, jawił się jako człowiek niezwykle ciepły, obdarzony wielkim poczuciem humoru, uwielbiający teatralne anegdoty. Był wielkim erudytą, miał ogromną wiedzę. Był również utalentowany muzycznie – grał na fortepianie – powiedział Jan Buchwald.
Dyrektor przyznał, że trudno będzie teraz utrzymać w repertuarze Teatru Powszechnego spektakle, w których grał Zapasiewicz. Chodzi o "Słonecznych chłopców", "Czarownice z Salem", "Zapasiewicz gra Becketta" i "Glengarry Glen Ross". – Na Zbigniewie Zapasiewiczu opierała się w naszym teatrze bardzo poważna część repertuaru. Z całą pewnością nie będzie łatwo wybrnąć z tego problemu i kontynuować spektakle. Jak bowiem znaleźć aktora, który zastąpiłby artystę tak wybitnego – tłumaczy Jan Buchwald.

Życie to śmiertelna choroba
Był jednym z ostatnich, bezdyskusyjnych gigantów polskiego kina i teatru, zarazem artystą w jakimś stopniu jeszcze XIX-wiecznym. Zapasiewicz, sam wywodząc się ze świetnej, aktorsko-reżyserskiej rodziny Kreczmarów, całym życiem dał świadectwo zawodowego etosu. Umarł jak żył. Po cichu, nieoczekiwanie, z zaskoczenia. Coś ważnego zdążył nam przecież zostawić: dziesiątki wybitnych ról oraz rodzaj głębokiego, artystycznego i życiowego przesłania – że życie jest sprawą serio. A śmierć – wielką tajemnicą – pisze Łukasz Maciejewski w Dzienniku Polskim.
«Dopiero miesiąc temu podziwiałem Zapasiewicza w teatrze – na wyjazdowym pokazie "Słonecznych chłopców" w reżyserii Macieja Wojtyszki, gdzie zagrał fantastyczną, jak się miało okazać pożegnalną, rolę zramolałego komika marzącego o powrocie na scenę.
Raptem tydzień temu rozmawiałem o Zbigniewie Zapasiewiczu w związku ze zbliżającą się premierą "Tanga" Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym, w którym Zapasiewicz miał grać Eugeniusza. Był jak zwykle energiczny, inteligentny, otwarty. Już go nie ma?
Był jednym z ostatnich, bezdyskusyjnych gigantów polskiego kina i teatru, zarazem artystą w jakimś stopniu jeszcze XIX-wiecznym. Zapasiewicz, sam wywodząc się ze świetnej, aktorsko-reżyserskiej rodziny Kreczmarów, całym życiem dał świadectwo zawodowego etosu. Jako pedagog, reżyser, przede wszystkim jednak jako aktor, udowodnił, że jest to profesja, która zobowiązuje do wielkiej odpowiedzialności – za gust widzów, za smak Polaków.
Zapasiewicz nigdy, zarówno w "starych", jak i w nowych czasach, nie pozwolił sobie na komfort prasowej kokieterii, nie wystąpił w żadnym tandetnym programie telewizyjnym, nie udzielił zniewalającego szczerością wywiadu, nie pojawiał się zarówno w tasiemcowych serialach, jak i w reklamach. Był żywą reklamą dawnego aktorskiego etosu – postawy, którą uwiarygodniali wcześniej Woszczerowicz, Zelwerowicz, Łomnicki, Mikołajska, Holoubek… I podobnie jak oni, Zapasiewicz każdą rolą, każdym występem udowadniał, że uprawianie profesji aktorskiej może być powodem dumy, ale oznacza także powinność, obowiązek i zaszczyt. Po ich odejściu, po śmierci Zbigniewa Zapasiewicza, zrobiło się już naprawdę pusto.
Zapasiewiczowi udało się osiągnąć w kinie i w teatrze to, o czym prawdopodobnie marzy każdy absolwent szkoły aktorskiej. Zostawił trwały ślad niepodrabialnego stylu. Pisano o nim często zgryźliwie, że jest czołowym "docentem polskiego kina". Rzeczywiście, w najlepszym zawodowo okresie, czyli w latach 70. ubiegłego wieku, Zapasiewicz stworzył w polskim kinie ikoniczną postać inteligenta, owego dyżurnego docenta, który stał się wkrótce jedną z najważniejszych twarzy "kina niepokoju moralnego".
Ale filmowy przeciętniak-Zapasiewicz, zapięty na ostatni guzik, wciąż wyglądający niemal identycznie, nie pozwalał się zapomnieć. Aktor, pracując nawet na słabym materiale literackim, potrafił zagrać ponad tekstem. Obdarowywał swoich często banalnych bohaterów twarzą alternatywną: wyrażającą zarówno dystans, jak i wrażliwość, często ukryte bardzo głęboko pod maską oportunizmu albo najzwyczajniejszego ludzkiego wstydu.
W kinie zagrał kilkadziesiąt ważnych ról. Pierwszoplanowych i epizodycznych. Od "Wiana" Jana Łomnickiego z 1963 roku, po "Nadzieję" Stanisława Muchy sprzed trzech lat. A po drodze były kreacje w filmach Zanussiego i Żebrowskiego, Wajdy (pamiętna kreacja Michałowskiego w "Bez znieczulenia" z 1978 roku), Kijowskiego czy Trzosa-Rastawieckiego. Inteligent z "Za ścianą" Zanussiego czy z "Ocalenia" Żebrowskiego w wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza stawał na rozdrożu: wahając się, jak zareagować na natrętne gesty zagubionej kobiety albo perspektywę śmiertelnej choroby. W arcydzielnych "Barwach ochronnych" Zanussiego grany przez Zapasiewicza Szelestowski nie tylko wskazywał młodemu, niedoświadczonemu naukowcowi, co tak naprawdę oznacza pojęcie konformizmu wydarte z naukowego skryptu i przeniesione w tzw. real, ale także po faustowsku wodził na pokuszenie. To głównie dzięki kreacji Zapasiewicza w starciu dwóch postaw o charakterze etycznym, najistotniejszy okazał się wywrotowy rejestr erotyczny i zmysłowy. Szelestowski diabolicznie uwodził Kruszyńskiego, wskazując mu, że życie jest naprawdę piekłem zmysłów, w którym przetrwać mogą jedynie najsilniejsi albo najbardziej perwersyjni.
\*
Umarł jak żył. Po cichu, nieoczekiwanie, z zaskoczenia. Coś ważnego zdążył nam przecież zostawić: dziesiątki wybitnych ról oraz rodzaj głębokiego, artystycznego i życiowego przesłania – że życie jest sprawą serio. A śmierć – wielką tajemnicą.
Naraz przypomniała mi się scena, w której grany przez Zapasiewicza Berg, w "Życiu jako śmiertelnej chorobie…" Zanussiego, dowiedziawszy się o bezwzględności wyroku lekarskiego, dawał upust swojemu wzruszeniu. Po prostu się rozpłakał. Bez ekshibicjonizmu, umizgów i kokieterii Zapasiewicz powiedział nam w tym filmie, że umieranie to sprawa prywatna. To naprawdę boli.»
"Życie to śmiertelna choroba"
Łukasz Maciejewski
Dziennik Polski nr 165 online

Leave a Reply