Przejdź do treści

WITOLD FILLER – pożegnanie

To takie naturalne, że ludzie odchodzą… Tylko pogodzić się z tym trudno niezmiernie. Zwłaszcza wtedy, gdy ich odejściu towarzyszy świadomość, że wraz z nimi odchodzi pewien świat, który był nam bliski i znany. A jeżeli w dodatku odchodzi człowiek utalentowany, który wniósł coś do rzeczywistości, poczucie straty staje się szczególnie dojmujące.
Witold Filler

Z Witoldem Fillerem łączyła mnie więź szczególna. To był ostatni rok jego kierowania czasopismem „Teatr”. Ja, wtedy jeszcze studentka, za namową prof. Mieczysława Klimowicza (też już Go nie ma) wysłałam recenzję – no, to za dużo powiedziane, recenzyjkę czy próbkę recenzyjki z „Jana Macieja Karola Wścieklicy” wystawianego wówczas w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu. Najpierw się z tym tekścikiem kokosiłam z tydzień w zakamarkach swojego pokoju, wreszcie przepisałam to na maszynie (Boże, cóż to była za jakaś heroiczna praca! Na maszynie pisałam po raz pierwszy w życiu, błąd błąd poganiał i błędem straszył, a ja stukałam po raz n-ty. Dwie stroniczki, ale z jakim wysiłkiem sporządzone!). Włożyłam w końcu ten swój maszynopis w kopertę i wysłałam do red. nacz. „Teatru”, Witolda Fillera. Filler był mi postacią znaną z telewizji, ale przede wszystkim ze swojego pisania. Zachwycałam się jego niebywałą erudycją, błyskotliwością, poczuciem humoru, stylem, językiem, umiejętnością trafiania w sedno przy użyciu słów niewielu. Nie było w jego tekstach opisywactwa. Kwintesencja tego, co oczy i dusza widziały, umysł przetrawił uczyniona językiem barwnym, plastycznym, z dużą dozą temperamentu. Pisał z niezwykłą lekkością. Miał znakomity warsztat, świetne wyczucie napięć i rozkładania akcentów. No bo przecież znał teatr na wylot i od podszewki. Najpierw jako aktor, potem jako krytyk, wreszcie też jako dyrektor teatru. Teatr, aktorstwo, literatura nie stanowiły dla niego żadnych tajemnic, błyskawicznie wychwytywał wszelkie usterki warsztatowe, naiwności interpretacyjne, płytkość intelektualną. Potrafił się przedstawieniem, aktorstwem, reżyserią zachwycić, ale też chłostał słowami niemiłosiernie i bez znieczulenia, gdy miast sztuki teatru widział tylko zadęcie i hucpę. Nie dzielił teatru na stary i nowy, na tradycyjny i offowy itd. Przedstawienie było po prostu dobre albo złe, ciekawe albo nieciekawe, nudne i głupie albo mądre. Gdy cechy te mieszały się w jednym spektaklu, co zdarza się nierzadko, zawsze wypunktowywał to, bo było tego warte, gdyż, wg niego, rolą krytyka nie było tylko chlastanie i wyszydzanie.
    Moje pisanie o wrocławskim „Wścieklicy” ukazało się drukiem. Potem były kolejne i kolejne. A wreszcie były spotkania z p. Witoldem na teatralnych festiwalach. Uczyłam się patrzeć na teatr. Od Mieczysława Klimowicza i Gota z perspektywy historii, ale tej historii „tu” i „teraz”, tej sprzed lat i wieków aktualnej dzisiaj. U Kazimierza Brauna uczyłam się patrzenia na teatr od środka, od wewnątrz i wyłapywania tego, co doczesne, świeże, żywe, aktualne, ale jednocześnie korzeniami mocno osadzone w odpowiedniej epoce, stylistyce czy klimacie tylko. Od Andrzeja Falkiewicza – wielkiego maga, poety i guru teatru myślenia teatralnego, od Witolda Fillera i Zygmunta Grenia pisania o teatrze. Ten stosunek uczeń – mistrz, jeśli chodzi o Fillera, mimo coraz potem bliższych kontaktów, bo kilkakrotnie współpracowaliśmy w różnych tytułach, pozostał we mnie do końca. Zawsze go to bardzo śmieszyło, niejednokrotnie wyzłośliwiał się na ten temat, ale… Tak było i już.
     W ostatnim okresie spotykaliśmy się często. Filler został redaktorem naczelnym „Spraw Wschodnich”. Jeszcze raz pokazał swój redaktorski pazur… Bardzo dużo rozmawialiśmy. Głównie o teatrze. Tym, który odszedł bezpowrotnie, tym, który jeszcze tlił się jakimś życiem, tym dobrym i tym nijakim i byle jakim, tym płytkim, fajerwerkowym i tym z gatunku najlepszych. Mówił, że właściwie teatr go już nudzi. Nie dlatego, że jest inny niż ten, do którego on jako krytyk i współuczestnik przywykł, który znał, ale dlatego, że jaki by nie był, zawsze z istoty rzeczy był, jest, będzie sztucznością. A on tych sztuczności miał dosyć. Nie interesowały go. Głupoty też miał dosyć, a od niej roi się nie tylko w teatrze, ale na każdym kroku. Kiedyś się dziwiłem Greniowi. Mówiłem, że osiadł na mieliźnie, bo wymyślił sobie „teatr zamknięty”, czyli stricte książkowy. Dziś go coraz lepiej rozumiem. Też wolę o teatrze czytać niż go oglądać – mówił. – Idę do teatru, siedzę na niewygodnym krześle czy nadgryzionym zębem czasu fotelu. Na scenie nic interesującego. Nie zawsze, ale najczęściej. Zmarnowany wieczór. A tu fotelik, kapciuszki, książka, psy w pobliżu. Przyjemnie.
     No, powiedzmy. Rozmowy z nim o teatrze zawsze były żywe, wypełnione błyskotliwymi ocenami, w szerokiej palecie barw i szerokim kontekście. Mówił o konkretnym przedstawieniu, aktorze, reżyserze, wspominał – najchętniej ludzi teatru. Bez kąśliwości i bez złośliwości, bo było to jego środowisko, bo lubił ten światek aktorski ze wszystkimi jego mieliznami, złośliwostkami, plotkami, ale i szczególną atmosferą. Czuł się w tym świecie zawsze dobrze, u siebie. Mówił o ludziach bez jadu, co w ostatnich latach jest zjawiskiem rzadkim. Przeczytane książki, widziane przedstawienia układały się w wielobarwną paletę tworzącą kontekst omawianego zdarzenia czy zjawiska, ale i jego klimat. Miał dar patrzenia bardzo szeroko. I pisania piękną polszczyzną. Jego oku, uchu, węchowi krytyka nic nie umknęło. Był jednym z ostatnich krytyków tak szeroko i tak wnikliwie patrzących na teatr.
Justyna Hofman – Wiśniewska

Leave a Reply