Przejdź do treści

Wieńczysław Glinski nie żyje

W Warszawie zmarł w wieku 87 lat wybitny polski aktor, laureat radiowego Wielkiego Splendora, legenda polskiego kina i teatru, Wieńczysław Gliński. W pamięci widzów, którzy choć raz go słyszeli i wiedzieli pozostanie charakterystyczny wibrujący głos i mądre, czułe spojrzenie. Szczycił sie 75-letnim stażem artystycznym – na scenie debiutował jako dwunastolatek jako Jaś w bajce braci Grimm "Jaś i Małgosia".
Sylwetkę Artysty przedstawialiśmy w 4 numerze Yoricka ze stycznia 2005 roku piórem Justyny Hofman-Wiśniewskiej w szkicu "Zadaniem aktora jest umieć grać wszystko".

Przypominamy rozmowę z Wieńczysławem Glińskim sprzed 10 lat, opublikowana w "Trybunie" z okazji 50-lecia Teatru Kameralnego w Warszawie, z ktorym artysta byl przez wiele lat związany.

Kurnik przy Foksal
Z Wieńczysławem Glińskim rozmawia Tomasz Miłkowski

Mija 50 lat od otwarcia Sceny Kameralnej warszawskiego Teatru Polskiego. Jedną z pierwszych premier w "kurniku przy Foksal", jak przezwano tę scenę ze względu na jej kubaturę (na zapleczu stłoczeni aktorzy siedzieli niemal jak na grzędach), była komedia Aleksandra Fredry. W 50 lat później jubileuszowe obchody otwiera także spektakl "Męża i żony", tym razem w reżyserii Andrzeja Łapickiego, od kilku lat grany z powodzeniem w Polskim. W spektaklu sprzed pół wieku w reżyserii Bohdana Korzeniowskiego grał Wieńczysław Gliński.

Od Fredry do Fredry… Jest w tym coś symbolicznego.
– Rzeczywiście, to jakaś klamra, zresztą Fredro gości w Kameralnym bardzo często. Ale to nie była pierwsza premiera w Kameralnym. Zaczęło się od "Wyspy pokoju", potem była poetycka sztuka Wacława Kubackiego "Krzyk jarzębiny" – i w tym przedstawieniu już grałem. Nie byłem "akuszerem" sceny, ale pojawiłem się na niej bardzo wcześnie. W październiku 1949 roku na afiszu pojawił się "Mąż i żona". Grałem w tym spektaklu, na zmianę z Czesławem Wołłejką, Alfreda. Było o tym głośno, ponieważ Korzeniowski wprowadził dla tej postaci mundur i to wszystkich zaskoczyło, dodawało to innego smaczku postaci. Grały Romanówna, Kreczmarowa…
Nielicha obsada!
– To w ogóle był teatr aktorski. Na małej scenie trudniej ukryć nieporadność, nie ma gdzie się schować. W Teatrze Kameralnym grali mistrzowie, cyzelatorzy, jubilerzy: Zelwerowicz, Ćwiklińska, Dulęba, Romanówna, Kreczmar, potem nasze pokolenie, też nie mieliśmy się czego wstydzić.
Grywał Pan wówczas bardzo wiele, nie było kiedy zipnąć…
– …ostro się pracowało. Tak było za dyrekcji Jerzego Kreczmara, premiera goniła premierę. Zresztą mieszkałem nad Teatrem Kameralnym, a więc do pracy miałem blisko. I do słynnej wówczas knajpy. Zresztą długo w tej okolicy pomieszkiwałem, jeszcze przed wojną najbliżej mi było do Polskiego. A wracając do "Męża i żony" – spektakl miał szalone powodzenie, ponad 350 przedstawień. Zresztą i inne spektakle też cieszyły się wzięciem, np. "Sprytna wdówka" Goldoniego, ponad 100 przedstawień…
…też niezły wynik.
– Potem "Król i aktor" Brandstaettera, grałem księcia Poniatowskiego 214 razy! Nieźle. Potem "Mizantrop" z Ćwiklińską, w którym po raz pierwszy zagrał Gogolewski. Później "Rewolwer", wielki sukces Jana Kobuszewskiego i Stanisława Jaśkiewicza. W tym teatrze zaczynało bardzo wielu artystów, tu debiutował w Warszawie Gustaw Holoubek w "Trądzie w pałacu sprawiedliwości". Pamiętne było przedstawienie "Nory" z Elżbietą Barszczewską, także prawie 100 przedstawień. Ale rekordem Teatru Kameralnego (i moim osobistym) był "Klik klak" Jarosława Abramowa. Graliśmy to przedstawienie 600 razy! Nie w kij dmuchał.
To chyba przebój wszech czasów, choć nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Teraz przebojem lat 90. sceny są "Grube ryby".
– "Ryby" zawsze się cieszyły wielkim powodzeniem, to wspaniale napisana komedia. W początkach teatru szły "Grube ryby" na dużej scenie z Ludwikiem Solskim jako Ciaputkiewiczem, przy szalonym aplauzie publiczności.
Pod jednym dachem spotykały się w Kameralnym bardzo różne dramaty.
– To był zawsze teatr aktorski, ale o bardzo szerokiej formule repertuarowej: od Szekspira do Pintera, od Fredry do Iredyńskiego. Jerzy Kreczmar wprowadzał na scenę nowe sztuki, na przykład "Urodziny Stanleya" Pintera.
Dzisiaj z premierami trochę krucho, bo brakuje pieniędzy na premiery…
– Cóż, dołek. Kiedyś nie było tak, że opłaciło się teatrowi nie grać, bo wtedy mógł coś "zaoszczędzić". A dzisiaj ratunek finansowy tkwi w postojach. Nie wiem, może coś się zmieni, jest nowym młody dyrektor, nie trzeba mu odbierać nadziei. Przynajmniej przy jubileuszu.
Kameralny miał różne okresy, ale wrósł w pejzaż kulturalny Warszawy. Chyba opinia, że ten teatr nie ma potencji artystycznej należy nieodwołalnie do przeszłości.
– Na afiszu są przedstawienia, które wołają publiczność z dobrym skutkiem. Bo publiczność odpowiada na na wezwanie i przychodzi.
Właśnie, coś się dzieje, co rokuje nawiązanie do tradycji sceny aktorskiej.
– W tym miejscu przecierają się nowe nazwiska, nie tylko aktorów. Kameralny ma zasługi w graniu polskiego repertuaru. Polscy pisarze mieli tutaj swój warsztat. Kameralny dawał głośne przedstawienia sztuk Abramowa, Grochowiaka, Iredyńskiego, Przeździeckiego.
A wracając do początków. Teatr rozpoczynał pracę niemal bez zaplecza, było bardzo ciasno.
– Siedzieliśmy w przerobionej na garderobę ubikacji, ale to nam nie przeszkadzało. Czy to zresztą takie ważne? Ważne, co i jak się gra.
A jak się grało na początku?
– Rozmaicie bywało. Pamiętam, że podczas prób "Sprytnej wdówki" Goldoniego, w której grałem Arlekina, reżyser chciał, żebym to grał socrealistycznie, że ten Arlekin nienawidzi tych panów…
…walkę klasową miał uosabiać?
– Otóż to! Mnie to było bardzo nie po drodze. Na jedną z końcowych prób przyszedł Leon Schiller. Gra muzyczka i wchodzę na scenę, a Schiller mówi "stop! Dlaczego pan Gliński wchodzi na scenę, a nie wskazuje na scenę?" I zaraz potem powtarza to pytanie dyrygent: "O! Dlaczego pan Gliński nie wskakuje na scenę?" Schiller zarządza: "Dawaj, jeszcze raz!" Skwapliwie skorzystałem z zaproszenia i wbiegłem zgodnie z pierwotnym moim zamysłem, drobiąc kroczki jak to arlekin. Dochodzi do premiery. Po premierze przychodzi do mnie reżyser i powiada: "Pan się tak rozwinął w tej roli, widać po tej próbie". A ja tak chciałem grać od początku, tylko on mi suszył głowę. Recenzje były świetne, porównywano nasze wykonanie z premierą paryską – o naszym duecie z Barbarą Fijewską, z którą śpiewaliśmy kuplety, pisano, że nie zrobiliśmy tego gorzej niż w Paryżu. A ja skorzystałem z możliwości formy dell'arte i kiedy udawałem Francuza, Hiszpana, Anglika każdego trochę podrabiałem. Mówiłem, oczywiście, tekstem Goldoniego, ale dodawałem coś niecoś w rodzaju: "madame, ja darmo mordę drę" z odpowiednim akcentem. Wspominam ten spektakl z wielką przyjemnością.

Leave a Reply