Przejdź do treści

Roman Szydłowski: Co słychać dobrego?

W naszym cyklu Alfabet Krytyków Teatralnych sylwetka Romana Szydłowskiego (1918-1983), twórcy Klubu Krytyki Teatralnej i współtwórcy Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.
Roman Szydłowski
Co słychać dobrego?

W czarnym kapeluszu z szerokim rondem, z wiecznie przyklejonym uśmiechem, energicznym krokiem wkraczał do teatru jak na arenę. Mówił, że pełni w teatrze rolę szkolnej  higienistki. Sprawdza, czy teatr ma czyste ręce. Toteż zachęcał do refleksji nad zawodem. Kiedyś w połowie lat 70. wywiózł nas do Białowieży, gdzie debatowaliśmy o tzw. kondycji zawodu. Zobowiązał mnie wtedy do przygotowania referatu na temat dyskusji o krytyce w Życiu Literackim. Prezesowi się nie odmawiało.  Wygłosiłem na chwałę krytycznych żubrów. – Nieźle pan to zrobił – ocenił. Warto by wydrukować – powiedział i wziął tekst. Ale nie wydrukował.

Mówiono o nim, że zawsze śpi w teatrze. Ale nieomylnie się budzi, kiedy pora się zaśmiać albo bić brawo. Długie lata prezesował AICT w kraju i na świecie, stąd często "wyfruwał" z widowni, aby zadzwonić, spotkać się z kimś w foyer, coś załatwić. Naczelny Trybuny Ludu" obserwował to z rosnącą irytacją. Po którejś premierze, Szydłowski przynosi recenzję. – Ale przecież Pana prawie na sali nie było! – Tak, to prawda. – Ja byłem – podkreśla naczelny – a nie napisałbym nigdy takiej recenzji. – No, właśnie – spuentował Szydłowski.

Jego życiorys mógłby posłużyć za podstawę niejednego scenariusza filmowego. Aż dziw, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, aby sfilmować jego fascynujące wspomnienia z lat młodości („Wojna zaczęła się w Tarnowie”). Doprawdy burzliwe i pouczające to dzieje: Urodziłem się 27 listopada 1918 roku w Tarnowie. – pisał. – Minęło niewiele ponad dwa tygodnie od dnia odzyskania przez Polskę niepodległości. Jestem więc prawie jej rówieśnikiem.
Od setek lat jego rodzina, zasymilowanych Żydów, utrzymujących związki z żydowską tradycją, wpisywała się w polski pejzaż. Wśród Szancerów byli ludzie wielu talentów, rzutcy, z osiągnięciami na polu sztuki, medycyny, prawa i biznesu (ojciec był współwłaścicielem młyna). Dzieciństwo miałem szczęśliwe, opowiada o swych latach chłopięcych i młodzieńczych Szydłowski. Dzięki rozległym związkom rodzinnym poznał ówczesną Europę, zwłaszcza Wiedeń, ale i Francję, Niemcy. Nawet antysemityzm nie dał mu się we znaki (na zaczepkę: Ty Żydzie, odpowiedział: Ty katoliku, a mądrzy profesorowie zapobiegli w szkole konfliktom).
Przed wojną rozpoczął studia w Krakowie, tutaj też odnotował swoje pierwsze doświadczenia teatralne. Jeszcze w szkole poznał 3 lata starszego Tadeusza Kantora, który wówczas bardzo przekonująco mówił o Wyspiańskim. Potem stał się bywalcem krakowskich teatrów, a także premier Teatru Cricot w Domu Plastyków, prowadzonego przez Józefa Jaremę (oglądał m. in. awangardowy spektakl „Męża i żony” Fredry z wierszami Adama Polewki). Idylla nagle została przerwana: pod koniec sierpnia wybuchła bomba na dworcu kolejowym w Tarnowie, podłożona przez niemieckiego sabotażystę. Dlatego właśnie wojna zaczęła się w Tarnowie: Skończyła się moja młodość.
Przerwała ją wojna, został „bieżeńcem”: Pierwsze dni września przeżyliśmy jak w transie… Szydłowski daremnie usiłował wstąpić do wojska, ale nie miał karty mobilizacyjnej. Wkrótce też dołączył do uciekinierów z Tarnowa (rodzice pozostali), skąd po tarapatach trafił do Lwowa. Po wejściu armii radzieckiej nie dostał się na uniwersytet, podjął więc naukę w szkole technicznej (jakieś papiery trzeba było mieć). Nie przyjął jednak obywatelstwa radzieckiego i po okresie względnej stabilizacji w środowisku polskim wraz z przyjacielem dostał nakaz wysiedlenia wgłąb Rosji – okazało się, że aż na Sybir. Dosłownie cudem uniknął najgorszego. Na podejrzanych papierach, korzystając ze wsparcia wielu życzliwych osób (m.in. Mariana Eille), udało mu się nielegalnie wrócić do Lwowa – była to wówczas jedna z nielicznych udanych ucieczek z Syberii. Przemieszkał tu aż do inwazji niemieckiej, przeżył krwawą łaźnię zajęcia Lwowa (głównie szaleli nacjonaliści ukraińscy, organizowali pogromy). Powrócił do Tarnowa, aby wkrótce wyruszyć do Warszawy, gdzie chodził na komplety prawa, obracał się w środowisku artystycznym. Tu też zmienił nazwisko na Szydłowski (przy tym już pozostał). Podczas jednego z zajęć został wraz z kolegami aresztowany, przewieziony na gestapo i oskarżony o konspirację – dzięki splotowi okoliczności udało mu się z tego wyjść cało i po odsiedzeniu kilku miesięcy puścił się do Krakowa, gdzie pozostał (także i pod miastem) aż do wyzwolenia. Przedtem jednak widział, jak Kraków alergicznie reagował na powstanie warszawskie. Prawdziwie brawurowo zorganizował legalną ucieczkę rodziców z getta tarnowskiego (wyprawił  się po nich karetką pogotowia z Krakowa, dosłownie tuż przed likwidacją getta).
Zaraz po wyzwoleniu przeżywał euforię odbudowy życia polskiego. Rozpoczął w milicji, ale zaraz po wstąpieniu do PPR i krótkiej praktyce partyjnej objął stanowisko szefa krakowskiej… cenzury, gdzie okazał  się bardziej negocjatorem niż patrzącym podejrzliwie na ręce jedynym depozytariuszem prawdy. Niebawem został szefem propagandy w komitecie wojewódzkim PPR, wiceszefem zarządu wojewódzkiego TPPR i rozwinął szeroką współpracę z redakcjami. Życie kulturalne Krakowa odradzało się bujnie, a Szydłowski obserwował to z rosnącym zainteresowaniem i też ze swym współudziałem. Był m. in. redaktorem naczelnym „Kultury” i bliskim współpracownikiem Eillego przy tworzeniu „Przekroju”, poniekąd patronował krótkotrwałej karierze kabaretu Siedem Kotów i nominacji Bronisława Dąbrowskiego na dyrektora krakowskich teatrów. Nie pisywał wówczas recenzji, ale zachował ten czas teatralny w Krakowie w żywej pamięci. Oto jak sugestywnie opisywał sukces Kazimierza Opalińskiego w „Trzech siostrach” w reżyserii Dąbrowskiego: pozornie śmieszny, a jednak głęboko wzruszający, tak bardzo ludzki. Opowiadał o zmarnowanym  życiu wojskowego lekarza i o jego wielkiej, nieszczęśliwej miłości prawie bez słów, kilkoma gestami, mimika, paroma replikami. Słynne zdanie „Balzak brał ślub w Berdyczowie” z pozoru bezsensowne i nieważne, a przecież istotne dla tej roli, wieloznaczne, powiedział tak, że słyszę je do tej pory. A scenę mycia rąk zagrał, jakby przed chwilą zabił człowieka. I jak przejmująco nucił, a właściwie na pół mruczał melodię „tara-ra bum tija, tara-ra bum tija” w ostatnim akcie, żegnając świat, przeszłość, wojsko odchodzące z miasta, w którym spędził znaczną część życia, to wszystko, co kochał, czym żył”. Innym aktorom też poświęcił sporo uwagi, m. in. młodziutkim wówczas Halinie Mikołajskiej (Irina) i Zofii Rysiównie (Masz). Tak czule o teatrze pisuje tylko wielki jego miłośnik i tak prawdziwie może oddać aktorską grę tylko ktoś, kto przenika teatr. Potem jednak romans z Krakowem ustał – Szydłowski otrzymawszy reprymendę za  odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne, po zmianie kursu na twardszy, wyleciał z komitetu i trafił do redakcji „Głosu Ludu” jako sekretarz, gdzie miękkie lądowanie zapewnił mu były szef centralnej cenzury, wówczas redaktor naczelny.
Po połączeniu z „Robotnikiem” w „Trybunę Ludu” Szydłowski pozostał w niej początkowo jako zastępca sekretarza, a potem szef działu kulturalnego i recenzent teatralny. Zanim to się stało, zasłużył  się m.in. jako ojciec chrzestny Wyścigu pokoju (wymyślił tę nazwę) i opiekun delegacji francuskiej na wrocławski Kongres Intelektualistów (przybył nawet z Picassem do Krakowa). A szefem kultury został w szczególnych okolicznościach. Kierował działem Jan Alfred Szczepański (jaszcz), który jednak naraził się, bo zlekceważył inscenizację… „Marysi i 7 krasnoludków” Konopnickiej, a co gorsza zamieścił czyjąś pozytywną recenzję z książki Walentija Katajewa, który właśnie został skrytykowany przez moskiewską „Prawdę”. Redaktor Kasman, ówczesny naczelny, musiał zareagować, jaszcz stanowisko stracił (tłumaczył się, że nie zna rosyjskiego, w związku z tym został skierowany na… kurs językowy, a potem wrócił do pracy jako recenzent, do tego czasu Szydłowski podpisywał recenzje jako „Zastępca”). Szydłowski wcześniej debiutował jako recenzent teatralny u jaszcza, oceniając przedstawienie ze Szczecina, ale prawdziwie głośna stała się jego recenzja „Brygady szlifierza Karhana” z łódzkiego Teatru Nowego. Długie lata dzielił z jaszczem fotel recenzencki w „Trybunie Ludu”:
Istniało między nami niepisane porozumienie: pisze ten, komu się przedstawienie lepiej podobało lub kto się na danej sztuce bardziej zna (widział już wcześniej jej wzorcową realizację lub analizował twórczość jej autora itp.) Uważaliśmy zawsze, że krytyk powinien pomagać teatrowi, trzymając się starej zasady prawa rzymskiego „in dubio pro reo” (w razie wątpliwości decydować trzeba na korzyść obwinionego).
Spędziłem w fotelu recenzenckim przeszło trzydzieści lat. Oglądałem przedstawienia w Warszawie, Krakowie, Łodzi, Wrocławiu i w wielu innych miastach kraju. Nieraz wyjeżdżałem za granicę, by uczestniczyć w międzynarodowych festiwalach, w sezonach Teatru Narodów, w premierach wielkich inscenizatorów. Widziałem prace wielkich reżyserów, aktorów, scenografów. Jak o tym wszystkim opowiedzieć?

Nie zdołał.

Chociaż po części jednak zdołał, choć uczynił to w charakterystyczny dla siebie sposób – w książce „Teatr  w Polsce”, pisanej z myślą o odbiorcach zagranicznych, przedstawił życzliwy, nie pozbawiony adoracji obraz życia polskiego teatralnego.
To nie jest proste napisać taką książkę, a właściwie reklamówkę polskiego teatru. Nie ma tu miejsca na dyskusje, kontrowersje, wszystko musi ulec uproszczeniu – w końcu rzecz adresowana jest do czytelnika nie znającego nazbyt dobrze polskich realiów. Toteż czytelnik nie znajdzie tu nie tylko ani słowa o opresjach cenzuralnych (nawet w okresie stalinowskim – nieobecność klasyki polskiej, romantyków i Wyspiańskiego to dla autora jedynie przykra dolegliwość), nie ma też oczywiście ani słowa o kontrowersjach towarzyszących inscenizacji „Dziadów” Dejmka, itp., itd.
Za to sporo uogólnień, które jednak wcale trafnie określają polski teatr:
Teatr polski jest teatrem o takim właśnie indywidualnym i bogatym, niepowtarzalnym obliczu. Znamionują je przede  wszystkim cztery następujące cechy: zaangażowanie w sprawy swojego narodu i społeczeństwa; poetycki charakter; malarskość widzenia świata; ironia, satyryczne spojrzenie, poczucie humoru, zamiłowanie do groteski i zaostrzenia, do bardzo wyrazistej formy.
Definicja dyskusyjna, ale godna uwagi.
Z zadziwiającą łatwością nakreślił Szydłowski rys historyczny od czasów najdawniejszych do Polski Ludowej, tworząc przy okazji mit wielkości PRL-owskiego teatru. Przeleciawszy lotem błyskawicy przez dzieje, autor konkludował nazbyt śmiało: Dopiero w Polsce Ludowej udało się polskiej Melpomenie wypowiedzieć własne słowo. Po czym następuje dowód, poczynając od lat wojny i Tajnej Rady Teatralnej, przez teatry już w Polsce wyzwolonej, po początek lat 70. Szydłowski wyróżniał 4 etapy: 1944-49 (odbudowa życia teatralnego); 1949-54 (ofensywa nowego tematu); 1955-1962 (naprawa błędów i otwarcie drzwi na świat); 1963-1970 (formowanie własnego stylu dramaturgii i teatru). Odtworzył pokrótce rytm życia teatralnego, przypomina ważne premiery i festiwale, w tym monumentalny festiwal Sztuk Rosyjskich i Radzieckich, w którego finale wystąpiło aż 27 teatrów z 30 spektaklami (wygrali Dąbrowski z „Trzema siostrami”, Krasnowiecki z „Jegorem Bułyczowem” i Leon Schiller z „Na dnie”). Już po festiwalu wielkie powodzenie zyskał „Rewizor” z Janem Kurnakowiczem jako Horodniczym i „Zemsta”, także z Kurnakowiczem i Jackiem Woszczerowiczem (Papkin). Szydłowski wskazywał i na słabe strony, w tym Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych (1951), na którym królowała miernota słuszna ideologicznie, centralizację zarządzania życiem teatralnym i normatywne jarzmo socrealizmu. Ciekawe, że wyłom w tym gorsecie czyniły występy gościnne: osobliwie Brechta z jego Berliner Ensemble („Matka Courage”) i poetyckie spektakle Theatre Nationale Populaire („Cyd”, „Don Juan”).
Nowe powiało wraz z „Łaźnią” Majakowskiego, najpierw w Moskwie potem w Nowym w Łodzi (reż. Kazimierza Dejmka, 1954), gdzie Dejmek wystawi niebawem „Święto Winkelrida” i „Ciemności kryją ziemię”. W roku 1955 na deskach Polskiego w Warszawie pojawiły się „Dziady” w reż. Aleksandra Bardiniego. Potem posypały się spektakle staropolskie Dejmka, objawiły się nowe talenty (Krasowski, Skuszanka, scenograf Szajna), rósł w siłę Teatr Dramatyczny, a prym w nowym repertuarze wiódł Teatr Współczesny Erwina Axera („Czekając na Godota”). Wzmacniły się teatry w Krakowie i Wrocławiu. Prawdziwy festiwal miał Dürrenmatt (świetna „Wizyta starszej pani” w Dramatycznym), także Frisch, gra się  Ionesco, Pintera („Dozorca” z Jackiem Woszczerowiczem), Millera. Wróciła wielka klasyka polska – dyrekcję Narodowego objął Dejmek („Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu”, „Żywot Józefa”, „Słowo o Jakubie Szeli” i „Dziady” z Gustawem Holoubkiem). Pojawił się Witkacy (narodowy), a wielką klasykę wystawiał w Powszechnym Hanuszkiewicz. W Krakowie nowy teatr poetycki w stylu Brechta formował Konrad Swinarski („Nie-Boska Komedia”, „Wyzwolenie”, „Dziady”). W Opolu dojrzewał fenomen Jerzego Grotowskiego i jego teatr ubogi. Osobną drogę podążali Maciej Prus i Jerzy Grzegorzewski. Na scenę trafił wreszcie Norwid, a także Tadeusz Miciński i Witold Gombrowicz.
Z dramaturgią polską współczesną też wcale nieźle: Kruczkowski (wielkie spektakle „Pierwszego dnia wolności” i „Śmierci gubernatora”), potem wysoka fala Mrożka i Różewicza, a także Brylla, Grochowiaka. Szydłowski konstatował, że teatr polski to teatr otwarty, podatny na nowe prądy i tendencje artystyczne, ale i sam chętnie dzielący się ze światem swoimi doświadczeniami.
Od rysu ogólnego przeszedł autor do elementów składowych. A wiec naprzód reżyserzy:
Leon Schiller – autor koncepcji teatru monumentalnego (dziś: totalnego)
Wilam Horzyca – bliski Schillerowi, wrażliwy na walory literackie
Iwo Gall – niezwykle troskliwie współpracujący z aktorem, nawiązujący do „Reduty” Osterwy
Bohdan Korzeniewski – zafascynowany kulturą francuską, dogłębnie analizujący tekst, kameralista, specjalista od Moliera
Jakub Rotbaum – reżyser teatru żydowskiego („Sen o Goldfadenie”), ale z osiągnięciami w repertuarze polskim („Wesele”)
Potem zajął się Szydłowski charakterystyką takich reżyserów jak Prus, Jarocki, Hanuszkiewicz, Tomaszewski czy Kantor. Bogata to paleta, choć zabrakło na niej miejsca dla… Dejmka.
Potem scenografia: Wyspiański – jako punkt odniesienia i Karol Frycz – jako iluzjonista. Opisał autor wkład Wincentego Drabika, Andrzeja Pronaszki i Władysława Daszewskiego. a także Jana Kosińskiego („Dobry człowiek z Seczuanu”), Tadeusza Kantora i Józefa Szajny („Akropolis” Grotowskiego), a z innego ludowego nurtu Andrzeja Stopkę i Adama Killiana; potem zaś młodszych: Andrzeja Majewskiego, Krzysztofa Pankiewicza, Mariana Kołodzieja, wreszcie utalentowanych scenografek Zofii Wierchowicz (jej „maszyna do grania” Szekspira), Ewy Starowieyskiej, Krystyny Zachwatowicz.
Wreszcie aktorzy: od Jaracza, Zelwerowicza, Osterwy – świata, który odszedł po wojnie, poprzez takich mistrzów jak Jacek Woszczerowicz i Jan Kurnakowicz czy Ludwik Solski, a z kobiet Irena Eichlerówna, Elżbieta Barszczewska, Nina Andrycz. W panteonie autora znaleźli się także: Jan Kreczmar, Marian Wyrzykowski i powojenni debiutanci: Holoubek, Łomnicki, Rysiówna, Mikołajska, Śląska, Mrozowska, Łapicki, Jan Świderski, Dmochowski, Kucówna, Krakowska, Olbrychski. Nie zapomniał o Ryszardzie Cieślaku z zespołu Grotowskiego.
Na koniec słów kilka o geografii teatralnej, rozwój teatrów prowincjonalnych; eksperymentach: teatry studenckie Bim-Bom, Kalambur i in., Cricot 2 Kantora, Teatr Osobny Białoszewskiego, Teatr Laboratorium Grotowskiego, Studio Szajny, Pantomima Tomaszewskiego, wreszcie i teatr jednego aktora z Michałowską, Siemionem, Irena Jun, Filipskim (festiwale we wrocławskiej Piwnicy Świdnickiej); parę słów o teatrze amatorskim i ruchu miłośniczym, teatrze telewizji i radiowym oraz krytyce. W tej ostatniej wyróżnia 3 nurty: recenzji-felietonu (Grodzicki, Jaszcz), eseju literackiego (Jan Kott), teatrologiczny (Raszewski).
Nawet jeśli czynić Szydłowskiemu wyrzuty, że to i owo pominął albo nie docenił czy przecenił, jego „Teatr w Polsce”, czytany po tylu latach pozostaje trudnym do przecenienia świadectwem samoświadomości teatru. Krytyk bowiem niemal idealnie wpisywał się (i współtworzył) w legendę złotego okresu polskiego teatru. Do tej złotej ery do dzisiaj nawiązują nostalgicznie nastawieni recenzenci i widzowie. Jedno jest pewne: Szydłowskiemu udało się zarazić Polaków miłością do ich teatru.

Szkoda, że nie zdążył Szydłowski zrelacjonować swoich perypetii w roli krytyka i organizatora kapryśnego środowiska. Wspomnienia z lat młodości pracowicie spisywał, jak się miało okazać,  pod koniec życia, śmierć pokrzyżowała mu dalsze plany. Proponował te wspomnienia, zaplanowane na ok. 30 arkuszy, Wydawnictwu Literackiemu, zresztą negocjacje potoczyły się nader sprawnie, ale choroba przerwała autorowi pracę. Pozostały tylko odręcznie zapisane zeszyty, które posłużyły do przygotowania tomu, obejmującego losy autora do powojennych początków. Książka w tym miejscu mogłaby się zacząć – sugerował Andrzej Hausbrandt, który dołączył do niej swoje impresje o Szydłowskim, osobiste, ale z ambicją zarysowania niebagatelnego wkładu, jaki wniósł krytyk do powojennego teatru. Napisał o nim: Człowiek, który jak może nikt inny w Polsce, zdołał poznać praktycznie, poprzez bezpośredni kontakt, doświadczenia współczesnego teatru światowego.

To prawda – był wszędzie. Te wspomnienia to zaledwie przygotowania do skoku w teatr. Edward Csato powiedział kiedyś: Roman przypomina mi westernowego kowboja. Wyciąga pistolet i wali bez pamięci. Większość strzałów idzie w powietrze, ale parę jest celnych. Andrzej Hausbrandt pozostawał z podziwem dla energii i optymizmu Szydłowskiego, jego zdolności organizacyjnych i koncyliacyjnych. Udało mu się nawet stworzyć Międzynarodowy Rocznik Teatralny w 2 wersjach językowych (choć przetrwał tylko 4 lata). Oprócz AICT działał w PPR i potem PZPR, TPPR, był także wiceprezesem Związku Teatrów Amatorskich. Ale najważniejszy był dla niego teatr i prawie tak samo ważny Bertolt Brecht, no i Tadeusz Kantor. Trzymał się z dala od sporów ideowych i teoretycznych. Wolał oglądać teatr dobry, niż kłócić się o lepszy (Andrzej Hausbrandt). Zachwycała go „Brygada szlifierza Karhana” z Teatru Nowego w Łodzi, ale i potrafił bronić Brechta, kiedy zjawił się w Polsce z „Matką Courage” i „Rozbitym dzbanem” Kleista, a był to wcale jeszcze niesposobny do takiej obrony rok 1952. W tym czasie Adam Tarn radził Brechtowi przerobić „Matkę”, a inni niemal szydzili. Ale potem, jak na ironię, to właśnie Szydłowskiemu wytykano prześladowanie… Brechta, a jego zainteresowanie dramaturgią twórcy „Kariery Artura Ui” brano za rodzaj ekspiacji.
Szydłowski był także wnikliwym badaczem dzieła Leona Kruczkowskiego, któremu poświęcił osobną książkę, „Dramaturgia Leona Kruczkowskiego”. To nader solidnie opracowana monografia – choć cokolwiek staroświecka, bo skonstruowana na zasadzie „po kolei”: od najdawniej powstałego do ostatniego dzieła autora. Koncentruje w niej uwagę na analizie dzieł, ich sensach, motywach działania postaci, rzucając to na szersze tło poglądów lewicowego pisarza, o komunistycznych zapatrywaniach. Rodowód literacki Kruczkowskiego wywodzi od Żeromskiego: Kruczkowski identyfikuje się z Cezarym Baryką. Po śmierci Stefana Żeromskiego pisze „Cezarego Baryki elegię na śmierć Stefana Żeromskiego”:
Niewiele słów dobędę, jak ziemia szarych,
Ja – tysięczny Baryka, najmłodszy z Cezarych!

Ale interesują go przede wszystkim związki Kruczkowskiego z teatrem, zwłaszcza w okresie wojny – jego aktywny udział (dyrektor, reżyser, autor) w obozowym Teatrze Symboli. To wówczas krystalizuje się wysoki program etyczny, ideowy i artystyczny Kruczkowskiego, wystawiającego za drutami obozowymi nawet operową wersję „Fausta” (i to z wielkim sukcesem), a także „Zemstę” czy „Sędziów”. Nie jest przy tym Szydłowski monografistą wyznawcą. Potrafi zdystansować się od autora, kiedy to lub owo dziełu nie dostaje. Wykazuje jednak dowodnie, że to dramaturgia najwyższej próby, a osobliwie „Niemcy”, „Pierwszy dzień wolności”, „Śmierć gubernatora”
(tragedia o wnętrznościach władzy), „Juliusz i Ethel” – zwłaszcza ta ostatnia sztuka, skutecznie zapomniana, wydaje się warta wydobycia z niepamięci. Szydłowski widzi w niej nie  tyle utwór publicystyczny w walce imperializmem, ile dramat ostatniej nocy więziennej przed wykonaniem wyroku. Sprawa Rosenbergów posłużyła jako budulec tragedii o ludziach w obliczu śmierci, wybierających śmierć w chwili okrutnej próby. Ciekawe, jak to dzisiaj zabrzmiałoby na scenie? Tak czy owak prapremiera 9 maja 1954 w Teatrze Kameralnym (co referuje Szydłowski) została przyjęta entuzjastycznie. Reżyserował Aleksander Bardini, a w rolach tytułowych wystąpili Halina Mikołajska (jej rolą zachwycał się Kott) i Tadeusz Kondrat…
Obficie przywołując opinie krytyków, ich dyskusje wokół dzieł Kruczkowskiego , Szydłowski składa pobieżne sprawozdanie z dziejów scenicznych dramatów i adaptacji prozy bohatera monografii. Wszystko to czyni z książki nader cenne źródło wiedzy o  ich recepcji, a także przemianach ideowych autora, który ulegał rozmaitym etapowym złudzeniom (był prezesem ZLP w niechlubnym okresie stalinowskim, a wcześniej wiceministrem kultury), pozostając mimo rozczarowań wierny swym młodzieńczym wyborom ideowym.
Książka przeczy obiegowym opiniom o powierzchowności ocen Szydłowskiego i jego nadmiernej życzliwości – dowodzi raczej niepospolitego talentu pisarskiego i zdolności do porządkowania materiału. Tak czy owak jego analizy dramatów Kruczkowskiego można uznać za wzorcowe i zapewne niezwykle przydatne potencjalnym inscenizatorom czy studentom. Lektura tej książki po latach pobudza apetyt na spotkanie z dziełem Kruczkowskiego, co najlepiej potwierdza energię tej monografii, zdolnej do wywoływania zaciekawienia.

Pozostawił Szydłowski nieprzebraną liczbę recenzji pisanych przez 30 lat, których nigdy nie opracował w formie książkowej. To prawda, że wiele z nich to suche notatki, bez wdzięku, gdzie jasność króluje nad głębią refleksji, czasem nadmiernie wysoko oceniające taki czy inny spektakl (osobliwie z prowincji, którą konsekwentnie nadwartościowywał), powiada Hausbrandt, ale czy to nie było właśnie ważne. Pojmował swą rolę recenzenta bardziej w kategoriach społecznych niźli literackich. Był życzliwy dla czyjejś pracy, w ogóle życzliwy, stąd jego charakterystyczne pytania, którym zaczynał rozmowę: Co słychać dobrego? Inicjował dziesiątki konkursów, festiwali, przeglądów, seminariów, sesji wyjazdowych, wyjazdów zagranicznych (a wtedy dla krytyków, zwłaszcza początkujących było to jak powietrze). Nazywano to nawet kąśliwie „szkółką Szydłowskiego”. Tak tworzył „dobry mit kultury” złotego wieku polskiego teatru.
Życzliwość wcale nie przysparzała Szydłowskiemu sympatii. Wdzięczność, wiadomo, jakimi drogami chodzi. Ale on był człowiekiem kompromisu, pojednania, nawet kiedy pracował w cenzurze czy aparacie partyjnym. Nie uczestniczył w „polowaniach na czarownice z nagonką”. Stąd bronił Teatru 13 Rzędów, mimo że nie był jego admiratorem.
Zawsze forował repertuar współczesny. Całe lata brał udział w pracach Konkursu na Debiut Dramaturgiczny teatru Ateneum. Działał, był w wirze zdarzeń, wtedy żył.
Roman Szydłowski dobrze zasłużył się polskiemu teatrowi i dobrze zasłużył krytyce. Rozczarowany rozwojem wypadków na początku lat 80. wycofał się z życia publicznego, opuścił swoją „szkółkę” i wybrał miejsce w cieniu. „Wdzięczni” uczniowie próbowali i próbują zapomnieć o nim ze szczętem.

Tomasz Miłkowski

Roman Szydłowski (1918-1983), dziennikarz, tłumacz, krytyk teatralny. Przez wiele lat związany z „Trybuną Ludu” jako recenzent. Organizator i wieloletni prezes Klubu Krytyki Teatralnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, będącego polską sekcją Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych. Przed dwie kadencje światowy Prezes IACT/AICT, a przez cztery lata (1978-1981) redaktor naczelny Annuaire International du Theâtre. Współtwórca i juror wielu festiwali teatralnych krajowych i międzynarodowych. Autor m.in. książek: „Dramaturgia Bertolta Brechta” (1965), „Anglosaska Melpomena” (1971), „Teatr w Polsce” (1972), „Dramaturgia Leona Kruczkowksiego” (1972), „Bertolt Brecht” (1973),  „The Ester Rachel Kamińska State Jewish Theater” (1983), „Wojna zaczęła się w Tarnowie” (1991), tłumacz dzieł Brechta i pism Piscatora.

Leave a Reply