Przejdź do treści

Generacja Kandyd

Co przychodzi na myśl, gdy pada hasło "Kandyd" w Olsztynie? Jaja jak berety! I z Kandyda i z filozofii, i z konwencji teatralnej.

Kandyd znany jest wszem i wobec wszystkim (taką mam nadzieję), bo co jak co, ale szkoły wbijają ten "werterowski optymizm" każdemu uczniowi – i chętnemu, i niechętnemu. Jednak olsztyński spektakl nie podaje tekstu jak na tacy. Reżyserka – Simona Chalupová – zabawiła się powiastką i zinterpretowała ją po swojemu. Zrezygnowała z XVIII-wiecznego społeczeństwa, a wyeksponowała dzisiejsze. To trafione, ale i trochę dziwne, bo bohater jest naiwny, dziewiczy prawie – można powiedzieć – w smakowaniu rozkoszy prawdziwego życia. Jednak współczesna odsłona "Kandyda" przyciąga oko widza bardziej. Bo mądry i ironiczny często śmiech zawsze popłaca.

Nie jest to klasyczny "Kandyd" również z innego powodu. By móc rozbawić widza, ale przede wszystkim, by nadać tekstowi nowe wartości, reżyserka umiejscawia sztukę przykazał w teatrze. Nie bez powodu spektakl w swoim tytule ma podtytuł: "próba generalna". Bo rzeczywiście widz podgląda przygotowania do wystawiania Woltera. Jest jednak jeden problem – premiera tuż tuż, a odtwórcy głównej roli brak. Ale na szczęście pojawia się wybawca i aktorski osesek – Tomek Czaplarski (w sztuce i w rzeczywistości aktor tak samo się nazywa). Tomek Kandydem jest więc nie tylko na scenie, ale i w swoim scenicznym życiu. Bo tak jak i główna postać, tak i w swojej roli aktor-nowicjusz jest niedoświadczony. Nie przekłada się to oczywiście na warsztat Tomka, bo tu on sam wypada świetnie. Gra i przerażonego debiutem, i odważnego bohatera. Zresztą nie tylko on wypada na scenie świetne. Czeska reżyserka wykrzesała z polskiego i olsztyńskiego potencjału ile tylko mogła. Aktorzy bawią się na scenie, co przenosi się na samopoczucie publiczności. Bo nie ma skutku bez przyczyny.

Chalupová nie stroni w spektaklu od zdobyczy współczesnej techniki. Podroż Kandyda ilustruje podrożą w świat multimediów. Bo jako że widz ma do czynienia z próbą generalną, wchodzi też za kulisy. Nie musi jednak podnosić swoich czterech liter, bo z pomocą przychodzi mu ukryta kamera. Przed sceną zawieszony jest ekran, który jest tak zwaną dziurką od klucza, a pewnie i aluzją do Big Brothera. Można więc podglądać aktorów, którzy zrzucają pancerze swoich ról. Ale jednak nie zrzucają, bo przecież grają. Więc życie jest teatrem? Reżyserka puszcza oko do publiczności. Takie oko jak w reklamie piwa bezalkoholowego, bo przedstawienie aż kipi od podtekstów. Ale sceny, które można by nazwać lubieżnymi, nie są wcale lubieżne. Chalupová odgrywa część "Kandyda" w głowie widza. Prowadzi dialog z jego wyobraźnią, ale co najważniejsze – bawi się współczesnością, często ją wyśmiewa. Przykład? Taki nieśmiertelny Stanisławski i jego klonowana metoda prawie we wszystkich teatrach – u Chalupovej sprowadzony do groteski. Bo jeśli mówić uczuciami, to ubarwiać tekst tak, by ten przelewał się w swoim patosie przez palce. Więc poniekąd reżyserka śmieje się z samej siebie, bo – mimo iż studiowała teatr alternatywny – to jednak do świty teatralnej należy.

Chalupová bawi się konwencjami nie tylko teatralnymi. Wplata do sztuki grę cieni, która przypomina film animowany połączony z etykietką la Charlie Chaplin. Są też animacje, które już z ręką na sercu można nazwać multimedialnymi, bo prezentują efekty niczym z zabawkowego kalejdoskopu. Jest też zasłona, która nie tyle potęguje te efekty, co przenosi widza do świata baśni. To ciekawy pomysł reżyserki, ale przede wszystkim zasługa Lukáša Kuchinka odpowiedzialnego za scenografię.
Spektakl ujmuje też muzyką. Tu już nie czeski, ale polski akcent, bo autorem wszystkich dźwięków jest Sasza Sarzyński. Niby to rytmy tylko ilustrujące, ale w pewien sposób urzekające. Są raz podszeptem, a raz podkreśleniem tego, co dzieje się na scenie.

"Kandyd – próba generalna" w pomyśle Chalupovej przypomina czasem Witkacego. I nie ma tu nic do rzeczy chociażby nazwa zamku Thunder-ten-tronckh, która pachnie Witkacym na odległość. Pojawiają się niuanse, które trącają mistrzem Stanisławem Ignacym. I myślę, że taki odbiór rzutuje też na odbiór sztuki, a właściwie na jego wymowę. Bo Witkacy uważał, że świat jest pełny zagrożeń, a ludzkość zmierza ku katastrofie, której efektem jest powszechna szczęśliwość. Jest więc tu i "werterowski optymizm", są też współczesne podłe realia. Ale nie brak też czystej formy, bo skąd to niby wzięła się Arkadia i złota koza? A obcięty pośladek? Wymyślił to Wolter, ale w Olsztynie bliżej "Kandydowi" do Witkacego niż do autora.

A morał? Olsztyński Kandyd wędruje w poszukiwaniu ukochanej i cudownej Kunegundy – dąży więc do celu. A ona z "perły dziewic" po kilku gwałtach zmienia się w kobietę o porażająco szpetnej urodzie. Kandyd traci więc na nią ochotę, a żeni się z nią tylko z przymusu. Nie ma więc niczego pewnego w życiu, a cel często jest nieosiągalny. Stąd – jak to ułożył sobie Wolter (niech mu będzie, bo ma przecież prawa autorskie) – jedyną wartością jest praca czyli uprawianie własnego ogródka. I to jest pewne – umiesz liczyć? Licz na siebie! Więc oto bohater wypina się na świat i żyje długo, ale czy szczęśliwie? Bo przecież cel tu środków nie uświęca. Pewnie, gdy już wszystkie grządki wypieli, za chlebem i tak wyjedzie do Anglii.

Premiera: 16.09.2007

Ada Romanowska

tekst ukazał się na www.e-teatr.pl

Leave a Reply