Przejdź do treści

Koreańczyk w teatrze. Godot i szamanka

Czy teatr południowokoreański idzie własną drogą kraju o historii liczącej 5 tysięcy lat, czy też ulega globalizacji? Czy separuje się, czy zbliża do reszty świata? Co ma do zaoferowania swojej publiczności? Międzynarodowe festiwale teatralne, organizowanie w Seulu od 1978 roku, zdają się świadczyć, że Korea chce być bliżej świata. Ale też nie chce rezygnować z własnych tradycji.

Beckett w konserwie
„Czekając na Godota” w seulskim teatrze Sanwoollim to swego rodzaju żywy zabytek. Reżyser Young Woong Lim od 38 lat wystawia ten dramat Becketta, obecna jego wersja to bodaj 17 (krytycy koreańscy nie są zgodni, która to już z kolei inscenizacja „Godota” Lima), a twórca nie składa broni. Zapowiada, że będzie ponawiał próby jego wystawienia w przyszłości. To właśnie o tym spektaklu – który przed laty zawędrował i do Polski (1994) – entuzjastycznie pisał jeden z największych znawców dramaturgii awangardowej, Martin Esslin.
Bez przesady można powiedzieć, że Lim otworzył teatrowi koreańskiemu okno na świat. Od jego inscenizacji bierze początek wędrówka Koreańczyków po scenach europejskich i amerykańskich. W roku 2006 zresztą gościliśmy aktorów z Korei Południowej na festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku. „Sen nocy letniej” Teatru Yohangza  (reż. Jung Ung Yang) bardzo spodobał się publiczności, która przyznała Koreańczykom swój laur, co więcej, zdobył także uznanie jury. Recenzenci kręcili nosami, ale Koreańczycy wyjechali z Gdańska z Grand Prix.
Szekspir w Korei, podobnie jak w Polsce, stał się pisarzem narodowym. Wprawdzie tradycja grania Szekspira jest znacznie krótsza niż nad Wisłą, ale za to intensywna. Szekspirowski kanon poznali Koreańczycy w całości dopiero na początku lat 60. ubiegłego wieku, ale to nie znaczy, że Szekspira nie wystawiano znacznie wcześniej – już w roku 1910 powstał niemy film na kanwie jednego z jego dramatów, a w 1919 odbyła się prapremiera „Hamleta”. W ostatniej dekadzie ub. wieku odnotowano w Korei Południowej ok. 80 premier szekspirowskich. Od czasu do czasu organizowane są nawet szekspirowskie festiwale…
Wróćmy jednak do Becketta. Kiedy reżyser Young Woong Lim pokazał prapremierę „Czekając na Godota”– była to w ogóle pierwsza inscenizacja nowej dramaturgii zachodniej, jaka trafiła na sceny koreańskie. Sukces był ogromny, ale Lim nie zdecydował się nigdy na wystawienie innej sztuki Becketta – rzecz ciekawa, ale „Czekając na Godota” to jedyny grany w Korei utwór Becketta, choć wielu innych dramaturgów europejskich doczekało się licznych premier. Lim tłumaczy, że jeszcze nie dokopał się do głębi arcyutworu Becketta, że nadal go drąży i stąd szlifuje swoją inscenizację. Jest ona utrzymana w konwencji cyrku o szamańskim jednak rodowodzie. Od europejskiego stylu gry różni się specyficzną ekspresją aktorską, właśnie w szamanizmie zakorzenioną. W Europie często Gogo i i Dodi bywali klownami, ludźmi cyrku, u tego reżysera cyrk dzielą z magicznym teatrem szamana, który na niewielkiej przestrzeni odprawia przed zgromadzonymi swój rytuał. Nie przypadkiem nawet układ widowni (maleńki amfiteatr) przypomina miejsce, gdzie praktykowane są widowiska szamańskie. Różnica polega na tym, że szaman pracuje w przestrzeni otwartej, a aktorzy Lima w przestrzeni teatralnie zamkniętej, tylko naśladującej przestrzeń otwartą – scena u Becketta wszak przedstawia bezludną okolicę z jednym usychającym drzewkiem. Co więcej, koniec widowiska też wydaje się dziwnie znajomy – choć zapewne to tylko przypadkowa zbieżność, związana z obecnością ogromnej rzeszy zagranicznych przybyszy (na Kongres Krytyków Teatralnych); i u Lima, i u słynnej szamanki Kim Kumhwa spektakl kończy wspólna skromna biesiada z winem. U Lima zabrakło tylko skocznych tańców i barwnych kostiumów rozdawanych publiczności.
Uwodzicielska szamanka
Kim Kumhwa (ur. 1931) cieszy się w Korei wielkim poważaniem. Wielokrotnie reprezentowała kulturę koreańską za granicą podczas prestiżowych spotkań, od Pekinu po Los Angeles. Kiedy ukończyła 17 lat, w rytuały szamańskie wprowadziła ją jej babka, również szamanka. Od tego czasu oddaje się kultywowaniu pradawnych rytuałów – jej sława i wewnętrzna duchowa siła sprawiły, że w roku 1984 uznana została swego rodzaju narodowym skarbem, w szczególności za kultywowanie i przekazywanie następcom Paeyoonsin Kut (rytuał zapewniający dobre połowy) i Daedong Kut (rytuał zapewniający szczęście mieszkańcom wioski). W tym właśnie rytuale, pod koniec dnia, uczestniczymy. Rzecz rozgrywa się na wyspie na północ od Seulu.
Nieopodal bocznej drogi utworzony został niewielki amfiteatr – na pochyłości wzgórza rozmieszczono kamienne siedziska, a u jego stóp przestrzeń rytualną. Horyzont tworzą kolorowe malowidła przedstawiające rozmaitych dawnych bohaterów, wojowników, dobroczyńców, młode pary. Niewielkie, zszyte ze sobą makatki zamykają prostokąt sceny, na której ułożono wcześniej kobierce. Na stołach przylegających do horyzontu stoją misy z owocami i jadłem. Blisko sceny sprawiona świnia, przygotowana na ofiarę. Na początek szamanka z towarzyszeniem dwóch pomocnic monotonnie wyśpiewuje zaproszenie – zaklina opiekuńcze duchy, aby przybywały. Aby się upewnić, że przybędzie sam Generał Yim Kyeon-Eop, duch najważniejszy, najznaczniejszego z obecnych widzów dopuszcza do wspólnictwa (w naszym przypadku jest to Ian Herbert, prezydent Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych), częstuje winem, owocami. Razem przyzywają podarunkami duchy. Potem główna szamanka ustępuje młodszym – to one śpiewają pieśni i tańczą obracając się w koło, odziane w bajecznie kolorowe suknie i okrycia, aby zapewnić wszystkim dobre urodziny i rozwój, długie życie i powodzenie. Wznoszą także modły o pomyślność przodków, nagrodę dla bohaterskich obrońców ojczyzny. Jedna z szamanek wykonuje wirtuozerskie popisy z liną, plącząc ją i rozsupłując wtedy, kiedy wydaje się, że jeszcze chwila, a padnie ofiarą samouduszenia.
Zbliża się kulminacja – na ostrych widłach zawisa ubita wcześniej świnia ofiarna, a na pole akcji wraca główna szamanka. To ona teraz okazuje swoją wytrzymałość na ból i ostrza – pokazuje, że jej skóra nie krwawi w zetknięciu z ostrym nożem, a potem wspina się na prowizorycznie utworzony z drabin trapez, na którego szczycie tkwią ostrza długich noży. Jeszcze chwila i staje na ostrzach, błogosławiąc zebranych. To moment doniosłej kulminacji, szamanka sypie świętym ryżem, każdy, kto uszczknie choć ziarnko, będzie chroniony przed złymi fatami. I finał: szamanka, schodzi z podwyższenia, jej pomocnice rozdają owoce, wino i zapraszają do wspólnego, rytmicznego tańca. W ten sposób wszystkim udziela się nastrój niezwykłego święta. Sceptycy powątpiewają w ostrość noży, inni gotowi są przysiąc, że widzieli, jak niebezpieczne to były ostrza…
Oczywiście, to „tylko” sztuka. Chociaż nie do końca. W Korei uważa się, że niemała część ludności, pozornie indyferentna religijnie (wedle statystyk mniej więcej połowa Koreańczyków na Południu to ateiści), niechętna zagranicznym bogom, wybiera własne duchy domowe, z którymi komunikują miejscowych szamani.
W stronę historii
Innego rodzaju podróż w przeszłość, choć też po części związaną z szamanizmem, proponuje Street Theatre Troupe, wbrew nazwie występująca nie tylko na ulicy. Teatr został założony 20 lat temu przez dramaturga Youn Taek Lee, który kieruje nim nieprzerwanie do dzisiaj. Lee to człowiek orkiestra; jest także poetą, scenarzystą, reżyserem teatralnym i filmowym, a za sprawą tej wszechstronności nazywany bywa niekiedy „kulturalnym powstańcem”.
"Trzej piękni towarzysze" to typowy spektakl z gatunku zakorzenionego w tradycji, w którym Lee zawarł nawet fragmenty zrekonstruowanych przez badaczy tekstów dawnych dramatów koreańskich z XIV wieku. Głównym tematem opowieści jest poróżnienie się dawnych przyjaciół, mnichów, z których każdy idzie swoją drogą – jeden obiera karierę wojskową, drugi używa życia, trzeci zostaje uczniem wielkiego mistrza, strażnika duchowych wartości. I o te wartości idzie – poniżane jak księgi, które wyrzucone na stos niczym śmieci depcze żołdactwo. Akcja toczy się za czasów najazdu Mongołów, którzy przejmują kontrolę nad państwem – wojownik Choi Woo rośnie w siłę, a król staje się jego marionetką. Walka zaczyna się na dobre, z czasem dawni przyjaciele stają przeciw sobie… Spektakl tchnie energią, toczy się w dobrym tempie, towarzyszy mu muzyka, rytualny taniec, silna metaforyka – na koniec symbolem sytuacji podbitego narodu staje się oślepły syn głównego bohatera, któremu przychodzi żyć w okrutnym świecie.
Przeklęta wojna
Mimo zakotwiczenia sztuki w fabule zaczerpniętej z dawnych opowieści przenika ją ból wojny domowej, bez wątpienia nawiązanie do sytuacji Korei, od lat rozdartej na dwie części. Teatr nie pozwala ani na chwilę zapominać o tej bolesnej sytuacji. Niemal w każdym przedstawieniu pojawia się motyw podziału, wrogości, pytania o przeszłość i przyszłość. Tak jest na przykład ze sztuką "Kyungsugi, ojciec Kyungsugi", wystawianą przez teatr Golmokgil.  Autor sztuki i zarazem reżyser Keun Hynung Park należy do młodszej generacji twórców koreańskich, chętnie penetrujących życie niższych klas z poczuciem realizmu, ale także humorem. W swojej sztuce ukazuje starzejącego się ojca, który błąka się we wspomnieniach córki. Jest on dla niej zarówno kimś bliskim jak i obcym. Tęskni za jego uczuciem, a zarazem nienawidzi. Nie może wybaczyć, że kiedyś ją porzucił, udając się na wojnę… Ta wojna, wygląda na to, jest dogodnym pretekstem, aby pozbyć się wszelkiej odpowiedzialności za rodzinę. W wielu koreańskich sztukach mowa o rodzinach, porzuconych przez ojców, którzy poszli w świat, aby walczyć albo szukać szczęścia.
O samotnej kobiecie, która nie może się pogodzić, że została rozdzielona ze swym mężem traktuje spektakl "Duszek w szafie" Michoo Theatre Company. Teatr założył i prowadzi nieprzerwanie od 1986 roku jeden z najbardziej szanowanych reżyserów koreańskich, Jin Chaek Son, który zresztą to przedstawienie reżyserował. Co ciekawe, to pierwszy w Korei monodram, utwór przeznaczony dla jednej wykonawczyni, którą jest wybitna aktorka (prywatnie żona reżysera) Seoung Nyo Kim, ceniona solistka spektakli muzycznych. Monodram ten, oparty na japońskim dramacie Hukudy Yoshiuki, nawiązującym do epizodu z… hiszpańskiej wojny domowej, dla tutejszego widza jest czytelnym obrazem politycznych, ideologicznych, rodzinnych podziałów po wojnie koreańskiej. Reżyser stopił w jedną całość elementy folkloru, musicalu, teatru cieni, a wykonawczyni powierzył piekielnie trudne zadanie wykreowania w jednym przedstawieniu 30 rozmaitych postaci: od czteroletniego dziecka po siedemdziesięcioletniego starca. Kim gra i ojca, i matkę, i córkę, nadając wszystkim tym wcieleniom wiarygodność. Kiedy się rozpoczyna spektakl, jest młodą promienną dziewczyną, aby pod koniec ukazać twarz zmęczonej, ale nadal zakochanej kobiety, której wyimaginowany mąż musiał przez dziesięciolecia ukrywać się przed oprawcami. Precyzja wykonania, zaskakująca zmienność, a przy tym płynność spektaklu – wszystko to składa się na niezwykłe, niepowtarzalne widowisko, łączące w sobie tradycje rodzime ze zdobyczami widowiska komercyjnego.
Teatr koreański, jak widać, usilnie dąży do porozumienia z widownią, a zarazem chce dotrzymać kroku zmianom zachodzącym w światowym teatrze. Inny bez wątpienia od europejskiego jest typ ekspresji aktorskiej: zdecydowanie mocniejszej, zrytmizowanej, zakorzenionej w tańcu i śpiewie. Publiczności to odpowiada, chociaż zerka ciekawie na nowinki ze świata.
Coraz silniejsze więzi z teatrem zachodnim nikogo w Seulu nie martwią. Krytycy koreańscy nie traktują tych więzi jako zagrożenia dla rodzimych tradycji. "W dzisiejszej erze globalizacji – pisze znany krytyk Yun-Cheol Kim – ten wpływ [zachodniej dramaturgii – przyp. TM] będzie się stale nasilał, tworząc swoisty teatr-hybrydę, w której tradycje dramatyczne Korei i  Zachodu zmieszają się, dając nieprzewidywalne efekty estetyczne. Jakikolwiek byłby rezultat, to jest atmosfera, w której rozkwita twórczość". Doprawdy trudno o bardziej krzepiącą prognozę, choć i w Korei krytycy trapią się nasilającą się komercjalizacją sztuki. Inwazja musicali japońskich i amerykańskich, dominacja taniej rozrywki, to, oczywiście, dla teatru wielkie zagrożenie. I krytycy wzywają do oporu.

Tomasz Miłkowski

Tekst publikowany w "Teatrze".

Leave a Reply