Przejdź do treści

Andrzej Kurylewicz – kompozytor, pianista, jazzman

„Graj, cho­lero – mówiła moja matka – bo nie wiadomo z czego chleb będziesz jadł". Grałem zatem. Dla siebie. Dla niej. Dla tego chleba w przyszłości – opowiadał Andrzej Kurylewicz z okazji któregoś naszego spotkania. Zaczynał wcześnie, bo miał wówczas dopiero 5 lat.
Oczywiście, muzyką klasyczną. Mam pierwszy plakacik z 20 czer­wca 1939 – grałem Czajkowskiego. Urodziłem się we Lwowie. Tam upłynęło moje dzieciństwo, wśród patriotycznych rodzin­nych wspomnień, rodzinnych muzykowań, czytania literatury. Moje ciotki np. śpiewały całe kolędy na trzy glosy. A dzisiaj me ma człowieka, który by znał wszystkie zwrotki każdej kolędy. Zna dwie – trzy albo i tylko jedną.. A przecież każda kolęda to takie story, opowieść ze wzrastaniem napięcia, punktem kulminacyjnym i zwieńczeniem akcji. A teraz z śpiewa się fragmencik kolędy, w którym nawet się nie dochodzi do tego napięcia! Ojciec był oficerem, aresztowany przez NKWD w kwietniu 1940 został wywieziony do Starobielska, gdzie zaginął bez śladu. Miał 49 lat. Była wojna, kule gwizdały, trup się ścielił, samoloty pikowały a ja z matką szedłem na… lekcje fortepianu. Matka była bardzo stanowcza i dzięki swojemu uporowi i zupełnie ekwilibrystycznym wysiłkom umożliwiła mi naukę gry na fortepianie. Ojciec był bardzo muzykalny – cała pierwszą wojnę światową przeszedł z gitarą. Atmosferę mojego domu rodzinnego określiłbym jako patriotyczno – legionowo – Chopinowsko – Moniuszkowską. Po latach dowiedziałem się, ze nie tylko ja jestem „taki rarytas" w ro­dzinie, ale ze strony matki, na Węgrzech, było dwóch wybitnych pianistów. Nic gorszego, jak człowiek myśli, ze jest sam Bóg wie co, a tam są jeszcze inni! – wspominał. Po wojnie wędrując z Polski do… Polski, jako repatrianci, Kurylewicz dotarł z matką do Gliwic. Tam kontynuował swoją muzyczną edukację w Instytucie Muzycznym. W 1949 roku zmarła matka i gdyby Andrzej Kurylewicz nie umiał grać, nie miałby co jeść. Nie przypuszczała zapewne, że jej słowa tak szybko okażą się proroczymi. Zanim jednak zupełnie poświęcił się muzyce, rozpoczął studia w krakowskiej Akademii… Handlowej. Tylko tam były miejsca! Namówili mnie do tego zresztą moi bliscy koledzy, którzy też tam zdawali, ale dostałem się – o paradoksie! – tylko ja. Ten epizod nie trwał długo – zaledwie rok. Pokonałem jakąś absurdalną ilość egzaminów, ale jeden przedmiot był dla mnie nie do pokonania: rachunkowość. Zdawałem cztery razy i cztery razy prof. Sowa mnie oblewał – opowiadał. Być może w końcu prof. Sowa by się zlitował i „puścił” Kurylewicza, ale któregoś dnia idąc Aleją Słowackiego natknął się na swoją nauczycielkę muzyki jeszcze ze Lwowa, która gdy się dowiedziała, gdzie studiuje jej uczeń wrzasnęła: „Ta ty idioto, gdzie się szwendasz? Masz natychmiast skończyć średnią szkołę muzyczną". Natych­miast to natychmiast – Kurylewicz został przyjęty na rok dyplomowy, następnie dostał się do Wyższej Szkoły Muzycznej.

Jazzman

Z jazzem Kurylewicz wchodził w liczne mariaże i brał – równie liczne – rozwody. Za granie jazzu, w co trudno dzisiaj uwierzyć, Kurylewicza usunięto z uczelni. Jazz działał na komunistów jak przysłowiowa płachta na byka. Dlaczego? Był muzyką ,wyz­woloną, był symbolem „zgniłego kapitaliz­mu”, był kontrą przeciw stalinizmowi – to był rok 1952 – i przeciw określonym filister­skim postawom społecznym, był synonimem swobody intelektualnej. Był więc zabroniony i grano go po kryjomu, w mieszkaniach. Nie wahałem się wówczas ani chwili, by znaleźć się właśnie w rym nurcie. No i wyleciałem z uczelni- wspominał z humorem. Gdy już jazz można było grać oficjalnie Kurylewicz założył w Krakowie Sekstet Jazzowy Polskiego Radia i rozpoczął studia kompozytorskie w PWSM u prof. Stanisława Wiechowicza. Przez jakiś czas był muzykiem komponującym, potem gra­jącym kompozytorem. Przejście od jazzu w obszar muzyki poważnej odbywało się w dosyć intensywnym okresie lat 1967 – 75, kiedy artysta zajmował się kompono­waniem muzyki telewizyjnej, teatralnej, fil­mowej. Prowadził grupę „Formacja Muzyki Współczesnej". Powstała już w Warsza­wie i łączyła nowoczesny jazz z muzyczną awangardą europejską. Koncertował z nią na całym świecie.
Pewnego dnia przekonałem się, ze na tej wadze szala z awangardą europejską ciąży w dół. Odrzuciłem wiec jazz. Jazz w tamtym okresie przestał odgrywać rolę inspirującą,, czerpał z muzyki rozrywkowej starając się przypodobać publiczności. Podlizywał się. A ja tego nie lubię i nie potrzebuję – opowiadał. Odszedł od jazzu, poświęcił się niemal wyłącznie komponowaniu muzyki poważnej. Był cenionym pianistą jazzowym, a także wybitnym jazzowym trębaczem i znakomitym puzonistą.
W 1969 otworzył wraz z żoną Wandą Warską piwnicę artystyczną w Warszawie, gdzie regularnie organizowane były koncerty, wieczory poezji i wystawy.

Muzyka poważna

Od 1980 roku poświęcił się komponowaniu muzyki poważnej. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku współpracował ze State University of Kansas w Lawrence. Piszę, jak już nie mam wyjścia. Jak posprzątam garaż, jak posprzątam wszystkie szuflady, to w końcu muszę się wziąć za utwór, nad którym pracuję. Albo muszę być u siebie, w Kampinosie – tam mi jakoś to lżej idzie – opowiadał o swoich „mękach twórczych”. Twierdził, że nic takiego, jak natchnienie nie istnieje. Był profesjonalistą. Gdy zamawiano u niego jakiś utwór, to wiedział, czy go napisze, czy nie. I czy napisze go dobrze, czy źle. To wszystko.
Nigdy nie wykonywał skomponowanych przez siebie utworów. Wiedza, którą posiadam jako kompozytor i wykonaw­ca, jako muzyk uczy pokory wobec materii, z jaką się zawsze trzeba zmagać. Gdy siadam do komponowania nowego utworu, to jestem „zielony". Nic w tym momencie nie wiem. W momencie postawienia pierwszej nuty – wiem prawie wszystko – mówił.
Jego szczególną fascynacją była muzyka ludowa, zwłaszcza muzyka góralska. Bardzo ważną rolę w jego twórczości odgrywała pieśń. Pieśń rozpościerająca się gdzieś w estetyce między Richardem Straussem, Hugo Wolfem i Albanem Bergiem. Szczególnie bliskie były mu „Słopiewnie” Karola Szymanowskiego do wierszy Juliana Truwima.
    W sztuce najważniejza dla niego była jej prywatność i prawda. Szczególnie w dzi­siejszych czasach, w których mamy tak kolos­alny natłok informacji, polityki, kryzysów, kłamstwa, ideologii… Do tego wszystkiego dochodzi natarcie rożnych subkultur, głównie amerykańskich, chamstwo, cwaniactwo, karierowiczostwo za wszelką cenę, popieranie przeciętniactwa, ogólne zdziczenie obyczajów. Tym łatwiej jest odróżnić prawdę od fałszu, odrzucić ziarno od plew. Naturalnie, trzeba być na to wyczulonym. Sztuka nie jest kromką chleba dla wszystkich – podkreślał.
Był człowiekiem mocno stąpającym po ziemi, ale z pewną dozą romantyzmu i ogromną wrażliwością na słowo, dźwięk, obraz. Uprawiał strzelectwo, był nawet członkiem CWKS – Legia. Zawsze chciał być kawalerzystą, ale urodził się na to za późno…
Andrzej Kurylewicz zmarł w Warszawie 13 kwietnia 2007 roku.

Justyna Hofman – Wiśniewska

Leave a Reply