Przejdź do treści

Pamiętnik teatralny (marzec 2007)

Co nowego w kulturze?
Klerycy w Płocku nie byli molestowani. Tak na to pytanie odpowiadał w pierwszym dniu istnienia, 19 marca 2007 r., portal internetowy TVN 24. Ani słowa o jubileuszu Józefa Szajny, artysty, którego zna cały świat.

Przystanek Szajna i inni jubilaci
Na jego 85 urodziny i 60 rocznicę podjęcia pracy twórczej nie przyszli dygnitarze (wyjąwszy wiceprezydenta stolicy, Paszyńskiego); wprawdzie Prezydent RP przysłał stosowny list, świetnie napisany, ale to nie to samo. Goście nie wypełnili nawet do końca widowni Teatru Studio, który stworzył Szajna 35 lat temu. Byli niektórzy Jego aktorzy z Anną Milewską, Tomaszem Marzeckim, Marianem Opanią, był dyrektor-minister Waldemar Dąbrowski, przyjaciele z SEC-u, ASP, w rodzinnego Rzeszowa, z Oświęcimia, z teatru w Katowicach. Ale z teatrów warszawskich stawiła się tylko dyrekcja Polskiego, zabrakło szefów ZASP czy pism teatralnych. Dziwne… – Kto nas będzie szanował, jak nie będziemy się szanować sami? – pytała Ewa Wawrzoń. Jubilat żartował, że skończył dopiero 58 lat, a po życzeniach od Waldemara Dąbrowskiego skomentował: – A jednak ktoś mnie przerósł. Goście obdarowani zostali pamiątkową kartką z aforyzmem Mistrza: Sztuka jest wyzwoleniem tego, co w nas samych wymaga wyzwolenia.
Jubileuszu wolał nie ryzykować Gustaw Holoubek (60 lat pracy artystycznej) – skończyło się na paru wspominkowych artykułach i reportażu telewizyjnym, nadanym w Publicznej późną nocą.
Za to na jubileuszowym spektaklu „Multimedialnego coś” Bogusława Schaeffera w warszawskim Teatrze Bajka [reżyseria Karina Piwowarska, muzyka Bogusław Schaeffer, scenografia i kostiumy Andrzej Kokosza, produkcja Fundacja Przyjaciół Sztuk Aurea Porta – Krystyna Gierłowska, prapremiera Teatr Bajka, 3 marca] żadnych ceremonii, nikogo z władz, nawet listy gratulacyjne nie doszły. W wiedeńskim konserwatorium pieczołowicie zbiera się wszystko, co dotyczy Schaeffera, doceniając jego wybitny wkład do kultury europejskiej, ale w kraju?
Przyjaciele nie zawiedli. Trudno uwierzyć, że ten skromny, lekko uśmiechnięty pan przy pianinie to Bogusław Schaeffer. Kompozytor, muzykolog, krytyk, dramaturg, pianista wirtuoz, grafik, reżyser, wydawca, pedagog. Autor kilkuset utworów muzycznych, kilkudziesięciu dramatów, od 60 lat kroczący swoją drogą artysta niepospolity, człowiek Renesansu. A jednak to On, namówiony przez Marka Frąckowiaka i Krystynę Gierłowską (producentka) osobiście bierze udział w światowej prapremierze swej najnowszej sztuki w warszawskim kinoteatrze Bajka. Rzecz nazywa się „Mulimedialne coś”, celowo niedookreślona już w nazwie, jak większość sztuk Schaeffera, w istocie zawsze na ten sam temat: czy człowiek, pod groźbą zdziczenia, może lekkomyślnie wyrzec się kultury?
Jak w wielu wcześniejszych scenariuszach (Scenariusz dla nie istniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego, wykonywany od 30 lat przez Jana Peszka,  Scenariusz dla trzech aktorów, cykl Audiencji) akcja zawiązuje się podczas wykładu, wygłaszanego przez artystę na temat sztuki, najczęściej sztuki kompozycji. Wykład napotyka na rozmaite przeszkody. Tym razem wykładowca ściera się z tym drugim (Waldemar Obłoza), który chce konkurować z wykładowcą, i Miłą Panią, która siedzi na widowni i dogaduje, a potem wdziera się na scenę i wszystko rozwala (przebojowa Agnieszka Wielgosz). I to właśnie jej przypadnie przekazać przesłanie sztuki – przestrogę przed zamknięciem w świecie wyzutym z kultury na własne życzenie. Jest jeszcze ten czwarty – pianista, autor, obserwator, muzyczny komentator, który towarzyszy aktorom swoimi wirtuozerskimi palcówkami, są wreszcie pokazy ruchomych grafik, w których natura flirtuje z kulturą. Wszystko w  atmosferze niezobowiązującego żartu, klownady, za którą jednak czai się smutek bezradnego artysty, obserwującego z lękiem zdziczenie obyczajów.
Dyplom z Różewicza
Z innym jubilatem zmagają się młodzi z Akademii Teatralnej. Spektakle dyplomowe zawsze krzepią. Tak jest i tym razem – młodzi ludzie dają z siebie wiele, wykazując się zrozumieniem tekstu, sensu i emocji. Trochę gorzej spisała się reżyserka, eliminując społeczno-historyczne aspekty dramatu: „Pułapka” [Tadeusz Różewicz „Pułapka”, reż. Bożena Suchocka-Kozakiewicz, scenografia Paulina Czernek (ASP), kostiumy Anna Puchalska (ASP), muzyka Izabela Szoszkiewicz, praca nad słowem Grażyna Matyszkiewicz, dyplom IV roku AT, premiera 13 listopada, spektakl w dniu 9 marca] to nie tylko opowieść o człowieku w pułapce swojego ciała, o Franzu Kafce i jego trudnych relacjach z ojcem i kobietami, ale także utwór przeniknięty profetyzmem, w którym pojawia się na prawach koszmaru zapowiedź holocaustu, a na prawach historycznej pamięci – przywołania prześladowań Żydów. Niewiele z tego pozostało w inscenizacji: zniknęła kluczowa scena u Fryzjera, zniknęła scena ofiarowania Franza. Na dobro reżyserki zapisać trzeba uczynienie ze sceny zakupu mebli refrenu spektaklu – w ten sposób szafa, jej czeluść konsekwentnie została podniesiona do rangi kluczowej metafory. Ten dyplom to przede wszystkim zwycięstwo Pawła Ciołkosza w roli Franza, który stworzył postać neurotycznego, delikatnego artysty, zagubionego w realnym świecie rzeczy i ludzi, ożywającego w pełni jedynie w kontakcie z papierem – scena pozbywania się zapisanych kartek przemawia silniej niż jego kontakty z kobietami. Młody aktor pozostaje pod przemożnym wpływem Jarosława Gajewskiego (to świetny pedagog), w melodii frazy słychać niekiedy charakterystyczny zaśpiew Gajewskiego, na szczęście przełamywany własnym sposobem mówienia.
Młodzi budzą nadzieję, ale co się z nimi dzieje potem? Weźmy dla przykładu spektakl z Polskiego, przygotowany samodzielnie przez aktorki tego teatru.
Zwietrzały cyjanek
W sztuce modnego znowu Pavla Kohouta [„Cyjanek o piątej”, tłum. Krystyna Krauze, opr. Tekstu i reżyseria Dorota Ignatjew, konsultacja artystyczna Władysław Kowalski] domniemana autorka powieści z czasów holocaustu, Zofia Lass, sięga po zachowaną z czasów okupacji flaszeczkę z cyjankiem. Ale trucizna zwietrzała i jej samobójstwo okazuje się pustym gestem. Tak jak i cały ten spektakl, zrealizowany w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich. Broń boże, żeby inicjatywy torpedować, chwała Jarosławowi Kilianowi i Jerzemu Zaleskiemu, że popierają, ale wynik mierny – reżyserki (Dorota Ignatjew, która pokazuje się także jako Pokojówka) przy tym nie było. Zastosowane środki aktorskie wprawiają w osłupienie. Oto Irena (Małgorzata Sadowska) w pewnym momencie poczyna sobie dłubać w palcach od nóg, zdjąwszy uprzednio buty, a jest przecież na tzw. wizycie, potem wywraca znienawidzoną autorkę-plagiatorkę razem z fotelem inwalidzkim, obie panie toczą dzikim wzrokiem. Wszystko to, niestety, zewnętrzne, puste, bez wrażenia, Nic nie obchodzi. Sterylne. Jedno trzeba przyznać: nauczyły się tekstu na pamięć i wygłaszają z poprawną dykcją. Ale nic w tym ducha. Biedny Kohout.
W Teatrze TV grały tę sztukę Sława Kwaśniewska i Joanna Szczepkowska, reżyserował Andrzej Titkow i to był kawał psychothrillera na miarę „Jesiennego wieczoru” Dürrenmatta. Ale nie tym razem.
Lipińska z wigorem
Skoro o Teatrze TV mowa, w Narodowym komplet – na pokaz spektaklu telewizyjnego „Krakowiaków i Górali” Wojciecha Bogusławskiego w reżyserii Olgi Lipińskiej panie przybyły w toaletach, panowie w smokingach – pewnie myśleli, że to premiera na żywo, jak skomentował zdarzenie pewien złośliwy redaktor  z TVP. 600 osób na pokazie teatru z puszki? Niezły wynik, nawet coś w rodzaju manifestacji. Sytuacja była trudna, bo catering przygotowano na 400 widzów… Przedstawienie smakowite, z pietyzmem zwrócone ku czasom ojca sceny narodowej, Krzysztof Tyniec jako student Bardos wystylizowany na Bogusławskiego – dopracowany spektakl w stylu kabareciku Olgi Lipińskiej z nieskrywaną tezą, że jednakże do czegoś te wykształciuchy się  przydają. Ot, choćby do spreparowania starutkiej śpiewogry Bogusławskiego w taki sposób, ze ogląda się ją z zaciekawieniem i nawet pewnym rozrzewnieniem.
Pożegnanie z Brzozą
Bez łez pożegnalny spektakl Zbigniewa Brzozy w Teatrze Studio ["Pasja" wg Petera Turiniego, scenariusz i reżyseria Zbigniew Brzoza, scenografia Marcin Jarnuszkiewicz, kostiumy Dorota Kołodyńska, muzyka i opracowanie muzyczne Jacek Grudzień, Teatr Studio, prapremiera 18 marca 2007]. 10 lat dyrekcji i co? Odchodzi w atmosferze niespełnionych nadziei, "zachęcony" zapowiedziami przekazania teatru w godniejsze ręce, poobijany i z urazami – stąd w tym spektaklu aluzje, że i przed nim (a więc za Szajny, za Grzegorzewskiego) bywało w tym teatrze pusto na widowni. Na uroczystości jubileuszowej Szajny niby Brzoza był, ale przemykał się pod ścianami, mowy nie wygłosił, bukietu nie wręczył. Wszystko to jakieś takie nie za bardzo. Ale przecież to i owo w tym teatrze Brzoza zdziałał, budował pomosty z teatrem litewskim, węgierskim, austriackim, niemieckim, irlandzkim. Na małej scenie specjalnością stały się spektakle McConnora (świetna "Tama"!), na dużej węgierskie (doskonały "Geza dzieciak" w reżyserii dyrektora). Byłoby co wymieniać, choć zdarzały się też katastrofy. Ale teatr  żył, był otwarty na wiele poetyk, czasem nazbyt natrętnie katolicki (jak na moją wytrzymałość) i natrętnie martyrologiczny (katastrofa "Gry na zwłokę"). Nie wiem, kto tu nastanie i co umyśli, ale po takich indywidualnościach jak Szajna i Grzegorzewski i po takim ambitnym "średniaku" jak Brzoza łatwo nie będzie.
Tymczasem odchodzący dyrektor dał na koniec "Pasję" wedle "Szatana i Śmierci" Petera Turiniego, spektakl swego ulubionego autora (wcześniej udatnie realizował jego "Madagaskar"), który nie unika teraźniejszości, bywa skandaliczny, nieco naskórkowy, ale nigdy nie jest obojętny. Powstał spektakl, którego nie sposób nie zauważyć, bo uwiera złością na świat, choć obciążony jest wieloma wadami – Brzoza chciał za dużo tu zmieścić: od dylematu katolika, który nosi Chrystusowy krzyż, zniechęcony swoim znieczuleniem, po aluzje korupcyjne i przekonanie o spiskowym charakterze dziejów, a także przedrzeźnianie głupoty mass mediów. Nie udało mu się jednak uporządkować materiału, mimo idealnie skomponowanej przestrzeni scenicznej, dającej się plastycznie formować, podporządkowanej zasadzie symultanicznego rozgrywania poszczególnych scen. Choć więc bronią się niektóre pomysły i sceny opowiadanych równolegle historii: księdza, który szuka grzechu i odkupienia, oraz młodego człowieka ze społecznych nizin, który marzy o karierze aktorskiej, całość grzęźnie na intelektualnej i emocjonalnej mieliźnie. Nawet Wojciech Zieliński (niegdyś wyśmienity w "Gezie dzieciaku") nie jest w stanie tchnąć ducha w postać niedoszłego aktora – za dużo w tym wszystkim papieru i pisania pod tezę. Ksiądz więc przechodzi niemal siłą inercji stacje męki i występku, na koniec dokonując samoukrzyżowania, a raczej ukrzyżowania na własne życzenie – choć tylko częściowego: jego kochanka przybija jedną dłoń Księdza, drugą zostawia wolną, ale cóż można w ten sposób zdziałać? Siłą rzeczy historia dziwnie przypomina Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Strasznie dużo tych Chrystusów się porobiło.
A co z Judaszami?
Inne klimaty
Zupełnie osobny biegun emocjonalny: Leonenko w Ateneum [„ech raz, jeszcze raz, czyli taniec z pamięcią”, występuje Olena Leonenko, opieka literacka Janusz Głowacki, opieka artystyczna Gustaw Holoubek, scenografia Mateusz Stajewski, kierownictwo muzyczne Marek Walawender, Ateneum, Scena na Dole, premiera 23 marca 2007]. Piękny, mądry i wzruszający spektakl. Olena Leonenko wraca wspomnieniami do swego podwórka, do kamienicy w Kijowie przy ul. Michajłowskaja 24, do lat dzieciństwa, do swych korzeni. Opowiada widzom – bezbronna i szczera – o swojej drodze z Kijowa do Warszawy, opowiada zapamiętanymi dźwiękami pieśni ludowych, radzieckich standardów, ballad Wysockiego i Okudżawy… „Jako Rosjanka – wyjaśnia – jestem patetyczna (mam to po Ojcu). Jako Ukrainka – bardzo się tego wstydzę (wstyd mam po Matce). Jako, od pewnego czasu, Polka – próbuje złapać do tego dystans”. Próba to jednak bardzo trudna, bo wspomnienia i Leonenki, i wielu widzów także, wprowadzają nastrój nostalgii, wzruszenia, zadumy, oczyszczającego smutku. Do diabła z dystansem, to są dobre wzruszenia, które uczą życzliwości do sąsiadów z podwórka, do sąsiadów z innych podwórek, może w ogóle do innych podwórek? To przecież metafora naszego świata, w którym zawsze panuje deficyt dobra, stąd zamykająca spektakl przepiękna „Modlitwa” Okudżawy wedle Franciszka Villona, delikatnie wyśpiewana przez Olenę Leonenkę.
Bohaterka spektaklu to artystka obdarzona wielką wrażliwością, bezpośredniością, prawdą – z gatunku ludzi „bez skóry”. Prowadzi widzów finezyjnie, z lekkością, niemal od niechcenia, a zarazem jakby z pewnym zawstydzeniem – w końcu to bardzo intymna opowieść-zwierzenie, wyśpiewana perfekcyjnie, lirycznie, a czasem z nieposkromionym humorem, jak choćby brawurowe wykonanie przesławnego kupletu młodzieżowych obozowisk od lat kilkudziesięciu, „Szkoły Salomona”, szkoły „balettanca”. Wielkie brawa i gratulacje, także dla teatru Ateneum, który użyczył swojej gościny artystce tak delikatnie, a zarazem tak wyraziście otwierającej przed wszystkimi serce w imię poczucia ludzkiej wspólnoty. I, jak to powiadają na Ukrainie, w najbardziej życzliwym światu toaście: „Żeby nie było wojny”.
Znowu w „Bajce”. Ale zupełnie inne klimaty – „Dzikie żądze!” [John Tobias, „Dzikie żądze”, tłum. Elżbieta Woźniak, reż. Zenon Dądajewski,m Stefan Friedmann, scen. Marek Chowaniec, opr. Muz. Wojciech Zieliński, stylizacja kostiumów Maciej Zień, Teatr Bajka, prapremiera polska, 24 marca 2007]. Nie takie znowu dzikie –Tobias, używając języka farsy, pokpiwa z tzw. nowoczesnego modelu życia, w który wpisane jest „naukowe podejście”. Toteż znudzeni erotycznie małżonkowie poszukują wyjścia w poradniku pewnego „uczonego” od pobudzania wyobraźni, niejakiego dr. Baumgartena. Próbują – zgodnie z jego wskazówkami – wykorzystać miejscowego złotą rączkę (Stefan Friedmann) jako domniemanego donżuana, którego podczas podboju Pani Griffin (Anna Korcz) podglądać będzie zamknięty w szafie (i przebrany za kobietę) gospodarz (Karol Strasburger). Oczywiście, pomysł okaże się piekielnie trudny w realizacji, zwłaszcza że szyki pokrzyżuje włamywacz (Robert Rozmus) i niespodziewana wizyta Luizy (Elżbieta Zającówna), siostry Pani Griffin… Tę zgrabnie ułożoną układankę wzbogacił inteligentnie Stefan Friedmann, przenosząc rzecz razem z Zenonem Dądajewskim na scenę. Aktorzy wyminęli pokusy przesady, o swym talencie komediowym przypomniał Stefan Friedmann, ale i dawno nie oglądana Elżbieta Zającówna. Zresztą nie było tu ról puszczonych, tak więc ogląda się spektakl bez towarzyszącej nazbyt często farsom przykrości. Jednym słowem półtorej godziny wytchnienia, bez ambicji do psychologii głębi i wielkich metafor. Czegóż chcieć więcej od farsy? Jakoś nie wierzę tym, którzy próbują opakować farsę Beckettem albo ofoliować Eliotem – jest w tym jakiś wykręt. W „Bajce” wszystko wiadomo: płacisz za bilet, śmiejesz się i do domu. A na premierze (gratis) możesz obejrzeć zadowolonego Autora.
Ci obcy
Rzecz inna ze sztuką Neila LaBute’a „Gruba świnia” [Neil LaBute, „Gruba świnia”, tłum. Małgorzata Semil, reżyseria Krzysztof Rekowski, scenografia Maciej Chojnacki, muzyka Marcin Mirowski, Mała Scena Teatru powszechnego, premiera 25 lutego 2007]. Nie jest to wprawdzie literackim arcydziełem, właściwie nawet nie odkrywa niczego nowego, ale potwierdza chorobę, toczącą od wieków ludzkość. Zawsze wadzili ludziom „ci inni”, obcy, różniący się pod jakimś względem: rasowym, światopoglądowym… Rzecz w tym, że dramaturg tym razem sięga po odmienność na poziomie elementarnie biologicznym i elementarnie kulturowym zarazem: okazuje się, że i tusza, odstawanie od modelu Barbie i obowiązkowego trzymania formy to dość, aby skazać człowieka na ostracyzm. Takie napięcie mogą wytrzymać tylko bardzo silni. Słabi ludzie, przeciętnie tchórzliwi, rejterują przed tłuszczą, roszczącą sobie prawa do roli strażników normy. Żeby nie było wątpliwości Neil LaBute nawet powołuje się na rozmaite „odmienności”, które budzą lęk i wstręt otoczenia. Dość, że ktoś jest stary, chory, gruby… Z takim problemem boryka się przystojny Tom (Rafał Królikowski) i Helen, ta dziwna grubaska (poruszająca rola Mileny Lisieckiej), których kiełkujące uczucie poddane zostanie próbie środowiskowego odrzucenia. Otoczenie wydaje wyrok: oni do siebie nie pasują. Rzecz chwyta rzeczywistość na gorącym uczynku, zrobiona sprawnie, w duchu nowego małego realizmu z pewnymi ambicjami do uogólnień. Zrazu wciąga widza w pułapkę komizmu, rozśmiesza, aby go zawstydzić – śmiech niebawem więźnie w gardle. W czasach, kiedy tak łatwo ulegamy zbiorowym wmówieniom i histeriom, skromna i nietrudna w odbiorze sztuka Neila LaBute’a może spełniać rolę ważkiej przestrogi, a kto wie, może i terapii. Teatr o ambicjach społecznej interwencji lubi takie sztuki, choć przecież i bywa tak, ze po wyjściu ze spektaklu widz nie poczuwa się do wspólnoty: „to nie o tobie, o twoich sąsiadach”…
Butami w nich!
Jeszcze nie przebrzmiały echa regulaminu Bolesty, a tu reżyser Jacek Zembrzuski zagrzewa, żeby butami walić w aktorów spektakli Zadary, Klaty, Kleczewskiej, że to będzie "obywatelskie nieposłuszeństwo" grzmi Zembrzuski. "Chamstwo i tyle", gromi go w „Gazecie Wyborczej” Roman Pawłowski, rozczarowany, że nikt się Zembrzuskim nie przejął (tak jak się przejął wcześniej Bolestą). Ja tymczasem też "gromię", no, może wyrażam się o polskim teatrze słodko-kwaśno w nowojorskim Nowym Dzienniku (z 16 marca) w rozmowie z Justyną Hofman. Jak zwykle, czytam to trochę ze zdziwieniem, że tak powiedziałem, dzisiaj już powiedziałbym inaczej, a jutro… Ale wątpliwości precz – przecież tu chodzi o jedno: żeby polski teatr odzyskał wigor i pozycję, jaką zajmował jeszcze w latach 80. Czy to możliwe? Na pewno nie za pomocą Bolestowych i Zembrzuskich porad. Może udało mi się nieco trafniej zdefiniować sytuację – nie mnie o tym rozstrzygać, poprzestanę więc na autocytacie zakończenia wspomnianego wywiadu:
"- Jaki jest więc ten polski teatr  obecnej doby?
– Poszukujący i różnorodny. Przede wszystkim szukający nowego języka, nowych środków wyrazu, sposobów mówienia o dniu dzisiejszym, o problemach dzisiejszego człowieka, nie usiłujący za wszelką cenę ilustrować codzienności. Teatr nie prześcignie telewizji. Mieliśmy niedawno "wielki teatr" z Renatą Beger [teraz powiedziałbym z Józefem Oleksym – sic!] w roli głównej. Jak teatr może za tym nadążyć?! Przycichł teatr wielkiej metafory i wielkiej poezji. Mam nadzieję, że tylko przycichł. Mamy piękne tradycje, które zostały – nie wiadomo, dlaczego – odstawione do lamusa historii. Polski romantyzm, Wyspiański, Różewicz – autorzy, których sztuki były pretekstem do mądrego dialogu z rzeczywistością. Mamy piękną tradycję teatru groteski – też umarła. Gdzieś ginie nurt komediowy – Marek Rębacz jako niemal jedyny młody autor pisze komedie… Powiedziałbym, że dzisiaj polski teatr ma piękne chwile, ale nie chce podejmować poważnego dyskursu z polską rzeczywistością. Nie chce, a może jest na to intelektualnie i artystycznie zbyt słaby? Ale i teatr w Europie, na świecie ma kłopoty z dyskursem o rzeczywistości".
No, nie zagrzewam więc do wojenki na widowni, a tymczasem u progu Dnia Teatru nasza polska sekcja IACT/AICT wyróżniła Boyem Annę Augustynowicz za dorobek reżyserski, w tym za „Miarkę za miarkę” w Powszechnym. W „Teatrze” napisał ktoś, że spektakl nie odpowiada na pytania. Rzecz gustu, choć teatr nie jest od dawania odpowiedzi, ale stawiania pytań.
Międzynarodowy Dzień Teatru
Dziwna uroczystość – medale Gloria Artis z okazji MDT wręczane w Instytucie Teatralnym przez ministra Kultury aktorom stanu wojennego, a w tle niedawno otwarta wystawa Teatr Stanu Wojennego. Że niby 25 lat temu? To trzeba było wcześniej, 13 grudnia ub.r. MDT nie powinien dzielić, a dzieli. Czytam katalog wystawy i znajduję rozdawane łaty, upomnienia, nagany, a niektórym czułe słówka. Czasem dodawany z obrzydzeniem dopisek: "członek PZPR", jak o członku czarnej sotni. Jakby nic się przez te 25 lat nie zdarzyło. Tym, którzy w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku protestowali, byli szykanowani, a "robili swoje", należy się szacunek. Ale i tym, którzy aktorskiego bojkotu nie popierali, też wypada udzielić nieco uwagi. 5 czy 7 lat bojkotu Teatru TV skutecznie zapracowało na późniejszą jego stopniową likwidację – teraz ledwie dyszy. Wykopane wtedy podziały nie zabliźniły się do końca. Na wspomnianej uroczystości nader skromnie przedstawiała się reprezentacja ZASP i trudno się dziwić… Ciekawe, nie było też ani jednego dyrektora warszawskich teatrów. Z Łodzi pofatygował się Jerzy Zelnik, z teatru polskiego radia Krzysztof Zaleski, a Teatr TV nawet dyrektora już nie ma. Zasłużone medale, m. in. dla Haliny Winiarskiej, Ewy Dałkowskiej czy Emiliana Kamińskiego. Ale dziwne, że zapomniano powitać czy choćby wymienić z nazwiska obecnej na spotkaniu Izabelli Cywińskiej, internowanej u progu stanu wojennego.
Był, jako się rzekło, minister, ale nie było Józefa Szajny, choć to on jest autorem tegorocznego Orędzia ITI. Krótkie, cytuje więc w całości:
„Teatr: nadzieja na pojednanie
Motto:
Człowiek jest podmiotem, a nie przedmiotem świata,
sztuka zaś zmniejsza dystans między wiedza a nieznanym.
Nasze życiorysy bywają różne, są jednak podobne. Na świat przychodzimy podobnie, żyjemy i umieramy podobnie. Co nas różni? Nasze wczoraj i historia.
Łączy nas dialog a także uniwersalizm – w perspektywie zaś, paradoksalnie, wspólne jutro. O stuleci to wszystko zawiera teatr, nasz dom i kolebka; my jesteśmy jego sługami.
Słowa zamieniam w obrazy, a życie w teatr. Teatr jest sztuka otwarta na przeobrażenia czasu, integruje nasze złożone intuicje i idee. Jest twórczością zbiorowa także poprzez uczestnictwo widza. Teatr nadaje sens temu, co czynimy i przedstawiamy – uobecniamy. Nie tylko uczy, ale i wychowuje. Tak pojęte współuczestnictwo sprawia, że stajemy się sobie bliscy nie tylko tu i teraz, ale także poprzez treści ogólnoludzkie, poprzez zaangażowanie w to, co czynimy. Teatr jest syntezą – summą całości, która rodzi się i żyje w sferze wyobrażeń. My stajemy się postaciami, „aktorami” spektaklu-wydarzenia, lepszymi od siebie samych po to, by zaistnieć w świecie konfrontacji Dobra ze Złem, miłości z nienawiścią, prawdy z fikcją.
Akt twórczy, zrodzony z przeczuwalności, jest transformacją rzeczywistości. Jest manifestacją, uzmysłowieniem tego, co w nas samych wymaga wyzwolenia. Uczy pokory, pozbawia nas próżności i pychy. Tę sztukę nazywam TE-ARTEM. Jej przesłaniem, kształtem formalnym jest moralitet, katharsis, oczyszczenie w chwili zagrożenia wartości życia i kultury. Jest to krzyk w chwili, gdy człowiek sam siebie pomniejsza i zaniedbuje. I zabija.
Tej ludzkiej nieroztropności przeciwstawiam Dom Sztuki, którym był, jest i pozostanie teatr.
Tu, w teatrze będziemy wznosić GÓRĘ NADZIEI na pojednanie WSCHODU z ZACHODEM, bo wszyscy jesteśmy mieszkańcami tego samego globu. Za losy świata wspólnie jesteśmy odpowiedzialni.
I tak pozostanie.
Czy ktoś tego słucha?
Józef Szajna”.
Właśnie: czy ktoś tego słucha? Nie jestem pewien – stanowcza akcja „Dziennika”, nazajutrz po Dniu Teatru, i postawienie pod pręgierzem opinii Macieja Damięckiego, jednego z najbardziej lubianych aktorów, jako reprezentanta ostoi komunizmu i służby bezpieczeństwa, brzmiałoby śmiesznie, gdyby nie było prawdziwe. Lustracyjne upiory straszą, strażnicy rewolucji zacierają ręce. Tylko, jak pyta Olgierd Łukaszewicz: Po co to wszystko? Czy ta prawda nas wyzwoli?
Happy birthday, Stara…
Na koniec spektaklu “Stara kobieta wysiaduje” braci Różewiczów [Tadeusz Różewicz, „Stara kobieta wysiaduje”, adaptacja i reżyseria Stanisław Różewicz, scenografia Andrzej Witkowski, muzyka Stanisław Radwan, światło Zbigniew Wichłacz, premiera 30 marca 2007, Teatr Mały] na scenę wychodzi mała dziewczynka i zaczyna śpiewać „Happy birthday to you… Stara”. Stara Kobieta przysłuchuje się, wpatrując w dziewczynkę, świtała ciemnieją.
Tej sceny nie było w pierwotnym tekście sprzed 40 lat. Tadeusz Różewicz przewidywał, że w pewnym momencie kurtyna spada: „Kurtyna przecina nagle i akcję sztuki,  i przedstawienie. Kurtyna spada bardzo szybko i już się nie podnosi. (…) Spada jak miecz i odcina aktorów od publiczności”. W Teatrze Małym kurtyna nie spada, choćby dlatego, że jej w ogóle nie ma. Kiedy Różewicz pisał swoją sztukę, był jeszcze na etapie podjazdowej walki z teatrem, potem jednak poczynił ustępstwa, zrezygnował z radykalnego rozmontowywania teatralności i dramatyczności. Rezultatem tych kompromisów jest obecne tzw. libretto (wedle nazwy użytej w programie teatralnym) tej premiery – niby drobne zmiany, a jednak nowa sytuacja. Choćby ta piosenka na koniec – ileż niesie ze sobą dodatkowego rezonansu, a właśnie rezonans, wchodzenie w zawiłe i wielopiętrowe związki elementów rzeczywistości scenicznej, tekstu i kontekstu, stanowi swoiste lepiszcze teatru Różewicza. „Happy birthday” i oczywiście przed oczyma wyobraźni pojawia się Marylin Monroe, a wraz z nią mitologie kultury masowej, ich kontestacja w „Dramatach księżniczek” Elfriede Jelinek i sceniczna kompromitacja z powodu dodatkowego słówka „Stara”. Groteskowy grymas, fimfa w nos, a kto słuchał ten trąba.
Rzecz przedziwna, dramat przecież nienowy, swego czasu prekursorski wobec teatru Kantora i teatru postmodernistycznego, dzisiaj nadal okazuje się młodzieńczo awangardowy, bardziej postdramatyczny niż rozmaite teksty spod tego znaku. Zasada dekonstrukcji, nieciągłości, rozpadu, chwilowego związku, braku tożsamości postaci aż do granicy ich zaprzeczenia rządzi niepodzielnie w tym dramacie, w którym nasza cywilizacja znajduje swoje groteskowe odbicie. To „świat na krawędzi”, nieustannie w przededniu trzeciej wojny, wojny, która trwa, w świecie haniebnie zanieczyszczonym i zalewanym przez śmiecie, gdzie Stara Kobieta trwa na posterunku i wbrew wszystkiemu rodzi. Niechaj jednak zwolennicy życia od samego poczęcia nie świętują. Nie wiadomo, czy to zdrowe narodziny, skoro z jej ciała wylęgają się Parki, trzy hoże dziewczyny, paplające o byle czym z przedwczesną sklerozą i rozchwianiem wartości na sztandarze, i Młodzieniec, który okrada własną matkę. Dwuznaczny to ratunek dla świata, choć Stara Kobieta usiłuje wykpić chłopców bawiących się w wojenki, i kozerów, udających światowców. Sama jednak też wikła się w sprzeczności, jedyne alibi upatrując w brzuchu – czy jednak biologia uratuje kulturę? Wszystko to zakrawa bardziej na kpinę, na ironię, na poetycką figurę przestrogi – oto co nam grozi: przejście na pozycje Papugi, naśladowcy, żałosnego łowcy much, maniakalnego zbieracza odpadków. Czy taka diagnoza może zachwycać? No, nie. I nie zachwyca, bo publiczność zwymyślana, choć przekonana, że chodzi o kogoś innego, żegna aktorów zdawkowymi oklaskami. Dziwne.
Sama historia roli Starej Kobiety zasługuje na odrębny szkic – wiele tu było oryginalnych spełnień od Mai Komorowskiej i Wojciecha Siemiona począwszy. Teraz z tą niezwykłą rolą Kobiety-Bogini Ziemi, kapłanki narodzin, wszechmatki i zarazem więdnącej staruszki z doskonałym rezultatem zmaga się Anna Chodakowska. Aktorka obdarzona wewnętrznym słuchem poetyckim, ukazuje na scenie dziwność istnienia, kreuje gołębicę-kwokę, która grucha wołając „Cukrrru”, która popatruje wokół jak leniwe ptaszysko, która naprawdę wysiaduje i doznaje niebywałej ekstazy przemiennych doznań fizycznych. Kapryśność, władczość, ale i olimpijski dystans do „waszego świata” pokazuje Chodakowska wyraziście, uciekając od jednoznaczności, która zamknęłaby Starą Kobietę w postaci – aktorka pozostaje jedynie strumieniem zmiennego tekstu, jej przemiany przestrzegają przed dosłownym traktowaniem jej wyznań czy doznań. Wybitna rola dojrzałej artystki.
Jest w tym spektaklu wielka staranność w portretowaniu współczesnych postaw, typowych zachowań, reakcji, czasu rozpadu tradycyjnych więzi na rzecz porozumienia „międzykomórkowego”, na rzecz języka kolorowych czasopism i jednodniowych sensacji gazetowych. Teatr odsłania wielkie wysypisko śmieci zalęgłe w świadomości. Aktorzy doskonale to punentują, a zwłaszcza Dorota Landowska (Papuga), Ignacy Gogolewski (Pan B), Mariusz Bonaszewski (Kelner), Cyryl (Jerzy Łapiński). Ale i drugi plan pozostaje bez zarzutu (świetne Parki, znerwicowana Dziewczyna Bożeny Stachury). A jednak ten spektakl, mimo że tak dopracowany, przemyślany i z wielką starannością wykonywany, nie wprawia publiczności ani w entuzjazm, ani nie wywołuje protestu. Nie umiemy już słuchać poetów? Cóż, „Morze atramentu wypisali poeci”, jak głosił Różewicz w „Dytyrambie na cześć teściowej”. I pewnie na tym nie poprzestaną.

Leave a Reply