Przejdź do treści

Opowieść z Vence

Autorka wraca wspomnieniami do spotkania z Witoldem Gombrowiczem.

„Szanowny Panie !                                   (czerwiec 1965 roku, Vence)

 

 

            Jestem w Vence, na Fundacji węgiersko – francuskiej Michael Karolyi w „Le Vieux Mas”. Jestem malarką z Polski, pierwszy raz w Europie Zachodniej. Porównania między naszymi dwoma światami nie dają mi spokoju, nie znam prawie francuskiego, tutaj jako rozmówców mam tylko Czechów, z którymi porozumiewam się łamańcami polsko – czeskimi, ale i oni teraz wyjechali. Jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo sama – a jeszcze ten okropny deszcz!..”

Tak to mniej więcej chyba brzmiało to, co wydobyłam z siebie w listach w kolejnym dniu przemienionym strugami ulewy w wodę, czyniącą moją dróżkę z domku, który zajmowałam, do pracowni malarskiej oddalonej o kilkadziesiąt metrów- wylęgarnię dżdżownic….

            Listy pisałam skulona, opatulona kocem. Moja neurasteniczna rozpacz, że ten z takim trudem i nadzieją osiągnięty wyjazd, to stypendium, dające mieszkanie i pracownię, ale żadnych pieniędzy na pobyt, które miało umożliwić zetknięcia się ze sztuką francuską i z Wielkim Światem ( tak to wyglądało w oczach moich, i tych, którzy zostali w Polsce)- okaże się sprawą, do której nie sposób będzie się przyznać sobie samej, a rodzinie zaakceptować.

            Byłam w tych nieoczekiwanych deszczach Robinsonem na wyspie bezludnej, rozpatrującym w nieskończoność swe stany psychiczne, w których kłębiło się odczucie braku sensu tkwienia w przewianym wiatrami zielonym domku; w pracowni też nie mogłam przestać myśleć o tym samym – czy zaczynałam nowe płótno, czy tkwiłam nad kartką papieru i akwarelą starając się przeskoczyć etapy mojej widomej klęski, między kuciem słówek, próbami tłumaczeń pism lub książek francuskich.

            Nasze domy na Fundacji, położone daleko od siebie nie dawały łatwości widzenia się z ich mieszkańcami, a przejście porastającą coraz wyższymi trawami dróżką powodowało zmoczenie ubrania powyżej kolan.

                Właściwie na Fundacji byłam tylko ja. Czesi wyjechali swoim samochodem do Paryża. Byli we dwoje, dofinansowani przez jakąś ciotkę z Niemiec Zachodnich. Nikt nie spieszył się z przyjazdem tutaj, choć moje Fundatorki, węgierskie hrabiny Karolyi  i Sapary zapowiedziały, że wszystkie trzy domki będą zajęte.

            Tylko ja. W Vence, tym ślicznym miasteczku, ale tak daleka od jego mieszkańców. Zagubiona w chaszczach, nad wąwozem, który tak pięknie otwierał się, gdy przyjechałam, na dalekie morze. Jak abstrakcyjne wydawało się to wszystko!

            Ja – kobieta po trzydziestce – pierwszy raz – sama. I ten deszcz…

            Miałam malować. Malowałam.

                Pomimo tylu lat, byłam niedojrzała. Izolacja od tej części Europy sprawiła, że przyjechałam tu – nieświadoma swojej inności, obca w sposobie bycia, ubierania. Moje obrazy były ciemne, błyski światła, którymi kształtowałam formy były wymyciem, przetarciem. Nie walczyłam o kolor, ale tylko o swoja prawdę. O te małe błyski światła.

            Byłam malarką zza żelaznej kurtyny. Polką, odciętą od szkoły współczesnej sztuki. Z odczuciem swojej dwoistości  istnienia. Ja – chcąca być równoprawna. Lepsza nawet – bo wiedząca. Co wiedząca? Znająca te wszystkie tak niechciane tu  sprawy: wojnę, utraty i rzeczy i ludzi, nędzę i odbudowę  i osiąganie czegoś  nie od zera –  ale z gruzów. I te gruzy, bezforemność estetyczna mojego otoczenia, kształtowały moją postawę. Te wszystkie martyrologie miałam za punkt wyższości. Moje człowieczeństwo, nawet  w płaszczu ortalionowym, który wzięłam zamiast parasolki (jako widomy znak cywilizacji?) – było człowieczeństwem wyższego rzędu, opartym na męczeństwie narodu i odczuciu dziejowej niesprawiedliwości. I – jednocześnie– tak bardzo łaknęłam zapomnienia o szarościach i biedach  ojczystych…Żyć chciałam! Normalnie! Tak, jak tutaj czynili to wszyscy w tych pięknościach starego miasta, w bielejących naokoło willach i dworkach…

Byłam tu nieznana, naznaczona innością swoich szatek, onieśmieleniem, choć czułam taką tęsknotę by pokazać, że jestem – lepsza?

            Nie znałam nikogo.

                Pożądałam nowej formy w swoim malowaniu, tak jak i w swoim życiu. Chciałam być stworzona od nowa. We wszystkim. A nie mogłam tego zrobić. Byłam zakleszczona w  polskich kompleksach i własnej neurastenii, tkwiącej we mnie od lat, która wymieszała się z wiatrem i bezustannym od wielu dni deszczem. Robinson był mniej samotny niż ja. On widział sens w każdym działaniu: poprawiał sobie byt każdym czynem…

            Ja, w tym przenikliwym zimnie obiecanego „idealnego klimatu„ francuskiej Riwiery, w kurorcie dla ludzi bogatych, przejadająca uzbierane z wielkimi komplikacjami sto – ileś –tam- dolarów, które miałam na trzymiesięczny pobyt, tonęłam w bezsensie, który usiłowałam przełamać – pisząc, gdy wyglądało, że świat zamienił się w wodę -dwa, prawie jednakowo brzmiące listy.

            Po polsku, do Polaków. Jeden ( miałam adres od malarza z Paryża) – do Józefa Jaremy w Nicei, drugi wysłałam do.Witolda Gombrowicza, Grand Place, Vence.

            Ja – określałam się jednoznacznie. Było mi wszystko jedno, co sobie pomyślą adresaci.

            Pisałam – z powodu wyspy bezludnej, w którą zamienił się mój własny świat, nie tylko  mojego ortalionu, w jakim nikt nie chodził tutaj, moich pantofli, które tutejsze żwirowe drogi zmieniły w coś boleśnie nietrwałego.

             Łaknęłam odbić się  w czyichś oczach, mieć odpowiedzi na pytania, być pytaną i odpowiadać. Istnieć przez kogoś, kto mógł być w podobnej sytuacji jak ja. Kogoś, kto był też tutaj Polakiem.

             Informacja przekazana przez poznanego artystę w Vence – że mieszka – „o  – tu – na Grand Place„ – polski pisarz, który napisał „Pornografię” ….Kto?- Witold Gombrowicz – z początku nie poruszyła mnie.

            Tyle wiadomości uchodziło mojej uwadze  w prasie krajowej. Nie wiedziałam, że żyję „Ferdydurke” napisaną przez niego – miałam, czytałam, nawet parokrotnie. Przedwojenna….Oczami wyobraźni zobaczyłam autora: na pewno wygląda już jak profesor Filutek z „Przekroju”. Nie mógł inaczej. Czas musiał zrobić z niego staruszka. W garniturku. Na pewno już podniszczonym. Kapelusz. Też czarny – no i parasol. W charakterze laski…

                Przecież nie czytywałam prasy zachodniej….

            Moje „bycia w świecie” ograniczone były – choć na polskie możliwości i tak wyglądały imponująco – do podroży do Azji Centralnej, do Morza Czarnego, wschodniej części Śródziemnego, do Grecji. W świecie antycznym, z tamtą sztuką- egipską, grecką, sztuką Samarkandy, Buchary byłam za pan brat. Tak mi się wtedy wydawało. Tamte, dawne światy nie budziły we mnie wątpliwości, nie musiałam w nich istnieć, poruszać się sama, robić zakupów, podlegać porównaniom, zawstydzeniu, goryczom. Zachwycałam się nimi, w czysty sposób – zakochania w ich „sztuce, mogłam myśleć o nich, brać z nich nieokreślone rzeczy, uczyć się.

            Tu – było inaczej. Sztukę, malarstwo, które mogłam oglądać, najpierw w Paryżu, potem tu, na Riwierze – miałam dopiero przyjąć w siebie, i – jeszcze zrozumieć, – dlaczego tak? Jakimi drogami szła tu wyobraźnia, jaka natura stała za tym kolorem, za kreską, za kształtem? Jeśli w ogóle stała. Jakie doświadczenia stworzyły te nowe dla mnie formy?

            Sztuka była nasycona wolnością, żadnych dyktatów, pryncypiów, – także rozpamiętywać, także ponurości, ciemności i smutków. Jeśli były – to stanowiły dopowiedzenie czegoś do ostatecznego wyrazu. Tak to z początku odbierałam.

                Wyrafinowanie, swoboda, pasja. Bogactwo materiałów do tworzenia, umiejętność korzystania z nich.

               Wolność wypowiedzi – sztuka nie wolna od myśli o pieniądzach, których mogły dostarczyć twórcom te dzieła sztuki czasem niesłychanie piękne, urodą wymyślną, urodą wymyśloną.! To była również – wolność dzięki pieniądzom…

               Wszystko to było mi obce.

            Listy od „polskiej malarki” niosły.W sobie krzyk.

            Józefa  Jaremy sobie w ogóle nie wyobrażałam, wiedziałam: brat Jaremianki, malarki będącej dla mnie w Polsce uosobieniem współczesnej sztuki.Coś wiedziałam o Cricocie,- teatrze w Krakowie, którego on był założycielem…Wiedziałam coś – tyle, ile dobra uczennica wiedzieć powinna. Nic więcej..

Dwie odpowiedzi przyszły jednocześnie.

            Jarema zapraszał do odwiedzin, opisywał drogę, autobus, gdzie wysiąść, on będzie na przystanku…Gombrowicz napisał, że następnego dnia wyjeżdża na miesiąc do Włoch, że odezwie się po powrocie, on też potrzebuje rozmów polskich – a Polaków  tu mało…

 

            Wyszło słońce, znów była piękna pogoda na Lazurowym Wybrzeżu, pan Józef Jarema czekał na przystanku, tak jak obiecał. Miałam więc już przyjaciela? Był malarzem i tak bardzo po swojsku wciągnął mnie w swoje opowieści, najpierw o Krakowie, o tamtejszych twórcach, o kawiarnianych dyskusjach…I on potrzebował słuchaczki –  opowiadał o swojej inicjatywie i organizacji festiwali malarstwa –  tu, na Cote d`Azur. Żył tym. Oglądałam kolorowe, piękne katalogi z tych wystaw. Czy chciałabym malować takie obrazy, jakie tu widziałam?

                Słuchałam o kolorze.. Ile prób, podejść wymagało rozwiązanie sprawy czerwieni – stykającej się z żółcią, przechodzącej w zieleń… Słuchałam tematów, które mnie jakby nie dotyczyły. Były terenem czekającym dopiero na rozpoznanie.

 

            Dolina, na skraju, której stały domki Fundacji, w słońcu pokryła się fioletowymi i żółtymi kwiatami. A domki wypełniły się ludźmi. Robinson (i jego wyspa bezludna) odchodził w zapomnienie.

            Czułam się wciąż we mgłach – jak moje malowanie, ale coraz mniej. Jarema namawiał, bym myślała tylko o kolorze. Kolor, kolor- jeden koło drugiego. Na razie nic z tego. Ja miałam do pokonania nie kolor – ale człowieka. Obsesję człowieka nie mogącego czegoś zrozumieć, z czymś się pogodzić. Z sobą? To ja przecież nim byłam. Z nim, malując walczyłam o jakąś prawdę. Chciałam wiedzieć: gdzie ja w nim jestem – gdzie on we mnie?

            Miałam telefon z Wrocławia, że dostałam nagrodę na Festiwalu Młodego Malarstwa w Sopocie. Dziwne.To potwierdziło inność „ tamtego świata” – zafiksowało też moją inność. I było za tyloma górami i rzekami, że nierzeczywiste. Byłam już na swojej dróżce do wyjścia z ciemnych mgieł, obrazów ludzi odgrodzonych od świata.

               Odgradzających się?

               Otwierająca się na dalekie morze dolina sprawiła, że ten człowiek – znak zaczął odrealniać się, przybierać kwiatopodobną postać.”Kolor koło koloru” zaczynał gęstnieć, robić się jakiś bardziej czysty, lekki. Lżejsze było coś, co mi ciążyło??

                Przyjechałam na trzy miesiące. Minął maj –szybko, potem były te niespodziewane deszcze i zimna, w czerwcu wyjechał Gombrowicz.

Koło dziesiątego lipca, byłam ze znajomymi w Monte Carlo (tak – już zaczynałam się oswajać), wracając znalazłam w skrzynce list. Od Gombrowicza. Zapraszał mnie właśnie na ten dzień, który już mijał, minął.

Pobiegłam, więc następnego dnia, według planu przez niego narysowanego. Otworzył mi drzwi.

Zobaczyłam przeciwieństwo profesora Filutka, którego spodziewałam się ujrzeć! Nigdy mu nie powiedziałam o tym, jak go sobie wyobrażałam! W koszuli polo, brązowo – beżowy, prawie młody mężczyzna.

   Była też Rita, dziewczyna w dżinsach, podobna do aktorki Julie Christi, ładna, naturalna. Tłumaczyłam się z poprzedniego dnia, w którym na próżno czekali na mnie.

               Mieszkanie – jakby dopiero, co wynajęte: jedynie potrzebne, surowe, drewniane meble, nic zbytecznego, przestrzenie były duże, zostało mi wrażenie nijakości wnętrza, bieli ścian, światła z wielu okien, balkonów. Trochę też pustki. Nie wiedziałam, że to nakazy choroby powodowały ascetyczność wnętrz…

            Było miło w ciągu tej godziny. Ale jednak – i niemiło. Naturalnie – i nie naturalnie. Gombrowicz pytał się o wiele rzeczy, ja odpowiadałam, ale – jakby pytał nie mnie – patrzył w bok, ja odpowiadałam też – patrząc tam, gdzie on patrzył. W takiej mijance oczu źle się czułam

            O czym rozmawialiśmy? Uciekło mi z pamięci: jakieś rozpoznawanie, podstawowe informacje? Gombrowicz musiał od razu zorientować się w mojej wielkiej ignorancji na jego temat – nie martwiłam się tym,  Przecież było to tak naturalne, że nie czytałam jego książek „ Kosmosu”, „Transatlantyku” czy innych.

                Gdybym była z kraju, gdzie wszystko jest normalne – pewnie nie spotkałabym go w Vence – lecz może zwyczajnie w Polsce?

            Czułam jego starania, by mi było swobodnie, bym nie była onieśmielona. Nie byłam taka, to jedno było pewne. Odczuwałam, że mnie rozumie– jak wynikało z jego biografii, którą poznałam potem  – był to drugi zaledwie jego rok pobytu w Europie po dwudziestu przeszło latach życia w Argentynie. I on podlegał niepokojom w zetknięciu się z Europą Zachodnią! Gdy odchodziłam – przyniósł mi z drugiego pokoju dwie książki: dwa tomy w szarych okładkach: „Dzienniki.”

                Wsunęłam się w ten pierwszy, gdy tylko doszłam do domu..

Ten żywy, prawdziwy, badawczy Gombrowicz tutejszy odchodził w dal. Jego istnienie tu, w dzienniku było tak intensywne! Tak jak jego myśli o kraju, potem o Argentynie hulały, prowokowały niepewności. Poddawały w wątpliwość wszystko, co tylko się dało: siebie też. Polskę też. 5 A więc – i on…Żywy, powleczony cienką tylko skórą, nic nie chroniącą, tak łatwy był do zranienia. Wrażliwy, przewrażliwiony, odkrywający się?

I – zakryty…

            Wtedy, w 1965 roku było to jak wyjście z piwnicy na cudownie świeże powietrze. Czytałam, wracałam do stron, tyle mi się wyjaśniało! To tępione JA- było dla niego kluczem w życiu. Nie MY! – ( „ w MY się wszystko rozmywa..”.)Tak – na tym polegały moje niezgody w życiu….

                Zdawałam sobie sprawę z nietrwałości pamięci: kupiłam zeszyt, wypisywałam myśli, które krystalizowały moje tak bardzo nie mogące się wyartykułować odczucia. Teraz następowały jakieś procesy chemiczne, które czyściły moje myślenie, przywracały mnie miejscom, z których wyjechałam w dziwnie inny- stabilny, mocny sposób. Oddalałam się od siebie, patrzyłam z innej perspektywy na życie w kraju, na siebie samą.

                Przepisywałam całe strony, żarliwie, gorliwie, jak ta malarka polska, opisywana przez niego, napotkana w Argentynie, która z proletariacką łapczywością, oglądała, spisywała wszystkie galerie, muzea, by nic nie uronić…

            I ja – wiedząc, że upodabniam się do tej  żarliwej konsumentki zabronionych w Polsce dóbr,  która tak bardzo zadziwiła  Gombrowicza – czyniłam  właśnie to, co ona…

            Ten niedługi okres, który pozostał mi do końca pobytu był czasem zaczarowanym: gwałtownie kończyłam coś w sobie. Także – hartowałam się. Uodporniałam.. Wyrzucałam nagromadzone w sobie śmiecie. Wymiatałam.

 

            Kolory na płótnach czyściły się same, poddawałam się temu, nie starając się nic zmieniać. Czekałam aż zmiana przyjdzie. Nie musiała tutaj. Nie było ważne, co tutaj robiłam. Malowałam – i zanurzałam się za chwilę w „Dziennikach”. To one powodowały moje podniecenie, ruch w głowie.

            Nie chciało mi się iść do ich autora. Na kolacji, na którą mnie zaprosił byli młodzi ludzie: rozmowa była po francusku, wyławiałam sens, moje wysławianie szło mizernie, gospodarz uprzejmie pomagał, zagadywał po polsku- a mnie chciało się wrócić do siebie i znów zanurzyć się w jego słowach pisanych.

            Żywy, prawdziwy – był tak nie do uchwycenia, rozpływał się w normalności, którą niosło jedzenie, rozmowa- trzy – po – trzy z błyskotliwym młodzieńcem, z wyraźną przyjemnością mówiącym mu po imieniu. Bawił się słowami, swoją uprzejmością, istniał tu jakby w przerwie między czymś a czymś. Byliśmy wszyscy chwilowi. Uprzejmy uśmiech na przystojnej twarzy.)Z jakąś dziwną nieprawidłowością w ustach. Oczy miał uważne, życzliwe, nawet jeśli nie patrzyły na mnie wprost. Tylko usta wskazywały na jakąś gorycz, zmęczenie? Skrzywienie górnej wargi – obciągnięcie w dół kącików. Na czym polegała ta jedyna skaza w twarzy tak poprawnej?

               Pomimo zaproszenia, żebym zachodziła– nie czyniłam tego. Nie potrzebowałam…Jego pisania, myśli chciałam. Byłam w trakcie cieszenia się przestrzenią, która otwarła się we mnie, uzyskanym uczuciem zrozumienia, co jest moją słabością. A może i moją siłą?

            Czułam radość: byłam w pięknym kraju, dane mi było tyle oglądać, mieć taki widok z domku, w którym mieszkałam. Lektury jego „ Dzienników” pod pachnącą pinią dawały mi uczucie, że z rozmawiam z nim, że pytam, mam odpowiedzi. A artyści z Fundacji dostarczali mi też całego mnóstwa problemów. Uczyłam się życia wśród innych narodowości. To też było istotne.

 

Któregoś dnia zostałam wywołana z mojej pracowni: Dawał mi znać kolega, że mam gości.. Kogo?

To był Gombrowicz ze swoją świtą: Ritą i młodym, już poznanym, Francuzem. Była i hrabina Sapary z Fundacji. Szczęśliwa, że wreszcie poznała pisarza, o którym już tyle słyszała.

               Gombrowicz zobaczył na stole u mnie, Dyonise`a Mascolo „ Lettres francaises sur la misere intelectuelle a` France” tak chyba brzmiał tytuł, który podniecił mnie do czytania. Podbudowując swoje rozmyślania, czytałam ze słownikiem, zafascynowana tym, co pisał o Polsce- porównywał kobiety polskie i francuskie. (Jak bardzo w porę to czytałam?.) Rewolucję – tą francuską,  jej długo falowo działające rezultaty, niwelujące kulturę – tę głębszą, z próbami rewolucji w sowieckim bloku…

            Nie doczytałam jej. Pożyczyłam Gombrowiczowi, który stwierdzał, że jej właśnie szukał, że interesuje go wszystko, co pisał Mascolo. Skąd ja miałam ową książkę? Czy nie od Romanowicza z Libelli w Paryżu, który obdarował mnie mnóstwem do czytania na te trzy miesiące…?

            Było miło- Gombrowicz zatroszczył się, co się stało ze mną, że go nie odwiedzam. Czy mu się przyznałam, że przecież jestem z nim cały czas?

 

            Przed końcem mojego pobytu postanowiłam odwiedzić ”Willę Aleksandrine”.

Gombrowicz był sam, z psem. Rita wyszła czy wyjechała, nie wiem. Siedliśmy po dwóch stronach kominka, pies położył mi głowę na kolanach, głaskałam go, rozmowa była wreszcie taka – normalna. Byłam uprzedzona przez Jaremę, że Gombrowicz nie uznaje malarstwa, „Dzienniki” potwierdziły mi to – więc nie czyniłam żadnych wysiłków, by go zainteresować tym, co robię. Ciekawiło go życie w Polsce – to było pewne. A także moje myśli o życiu tu…

                Dzwonek do drzwi przerwał rozmowę. Usłyszałam polskie słowa: „Mistrzu ( jestem- padło nazwisko, które już zapomniałam), moja córka zrobiła maturę, chciałem, by poznała Mistrza zanim wyjedzie na wakacje, czy można….”

                Siedziałam, tak jak przedtem, z psią głową na kolanach. Gospodarz nie zdążył nic powiedzieć, gdy zostałam ucałowana w rękę przez siwawego, wąsatego, z wielkimi bokobrodami szlagona. Panienka, nie znająca polskiego (tak się wydawało), podała bezbarwnie rękę i zastygła na przeciw mnie. Mężczyzna – patrząc to na mnie, to na Gombrowicza, siedział na brzeżku krzesła, perorując, że ma plantację oliwek koło Nicei, wielką, świetnie prosperującą, że jest wielki dom, że zaprasza „Mistrza z Panią” – tu wyciągniecie szyi w moim kierunku, do siebie na wypoczynek. „Psa możecie wziąć Państwo ze sobą…” – W wielkich zawijasach opowiadał o swoim „ – życiu, dobrym, bogatym – stwierdzał…Był tu – od kiedy? Udało mu się wyjechać z kraju w latach pięćdziesiątych..? A może został po wojnie? Nie pamiętam.

               Gombrowicz milczał. Milczałam ja. Gość w jakimś momencie uśmiechnął się dość przymilnie i powiedział, że chciałby Mistrzowi – i Pani ( czyli mnie) zrobić prezent. Niespodziankę. I chciał, żeby córka była świadkiem tego, jak on zaśpiewa dla Mistrza – i Pani (to ja). Zagarnął nas. Razem…Według niego należałam do tego domu….I w dodatku nie było w tym nic dziwnego. Psiak też z sympatią wpatrywał się we mnie.

            Polak wstał. Przytulił ręce do piersi, wzniósł oczy ponad nas i – zaśpiewał. Arię Jotka. Głos miał ćwiczony, mocny. Okna były otwarte akurat na plac. Siedzieliśmy nieruchomo. Gombrowicz patrzył na śpiewającego. Po jednej arii była druga, po drugiej trzecia, czwarta. Rozśpiewał się. Ręce nabrały życia – to błagalne, w „ Carmen”, to groźne…Długo to trwało. Panienka na swoim krześle martwo patrzyła w jeden punkt.

            Rósł we mnie pusty śmiech. Robiło mi się coraz lżej na duszy. Sytuacja przerastała wszystko, co mogłabym sobie wymyślić.

            Koniec. Pan podkręcił lekko wąsa, zadowolony wyraźnie z siebie, dziewczyna nie zmieniła wyrazu twarzy. „Mistrzu – czy mogę się Państwa spodziewać w sierpniu, nawet na dłużej, będziemy zaszczyceni…” –( tu zwrócił się i do mnie). – „Niestety, pani w sierpniu wraca już do Polski.” – Gombrowicz rzekł z lekkim uśmiechem.W jego oczach powstało oczekiwanie. Co nastąpi teraz?

            „Pani z…..Polski? Dlaczego pan mnie nie uprzedził? Jak mógł pan dopuścić do takiego błędu?…(tu, po francusku, z głośnym oburzeniem zarzucił gospodarza pretensjami). Twarz mu poczerwieniała, siwe bokobrody odcinały się jaskrawo od pociemniałych policzków. Dziewczyna wstała, lekko też się ożywiła.

            Ja – siedziałam, z psem wciąż przytulonym do mnie. Było mi radośnie pusto. Dwaj panowie stali na przeciw mnie. Patrzyli na mnie – i choć jeden czynił to z wyraźną sympatią, a drugi z rosnącą irytacją- to obaj patrzyli z tamtej strony, która nie była moją…Określali mnie obaj. Właściwie – właśnie teraz odnajdywałam się.

                 Kończyłam pobyt w Vence.

Jeszcze przyszłam oddać książki. To wtedy przyznałam się ze śmiechem, że wywożę je na zeszytowych kartkach.

            „Coś się w Pani zmieniło –Jest pani inna”.

            Jasne. Zostałam zaakceptowana. Przez siebie samą.

 

Anna Szpakowska – Kujawska

 

 

Leave a Reply