Przejdź do treści

Legendarny Krzysztof Klenczon

W cyklu "Moje spotkania" – Andrzej Cierniewski wspomina Krzysztofa Klenczona.

W 1977 roku wylądowałem na lotnisku w Nowym Jorku i rozpocząłem nowe życie. Tak, właściwie nowe życie, bo miałem wtedy 23 lata i wszystko przed sobą. Całe życie. Najpierw występowałem w polonijnym klubie „Zodiak” w New Jersey. Po półtora roku zostałem zaangażowany w klubie w Chicago. Szukając tam mieszkania przewędrowałem

wszystkie kluby polonijne, które tam funkcjonowały. Chciałem zobaczyć, jak ten skrawek Polski wygląda. Jednego wieczoru dotarłem do renomowanego klubu o poetyckiej, ale jakże mylącej nazwie „Cisza leśna”. Zdziwiło mnie to, bo ani leśna, ani cisza. W sali klubowej na środku stało ohydne plastikowe zielone drzewo – symbolizujące ów las. Do ciszy było daleko, bo panował tam nieustający hałas i ruch.

            Występował tam m.in. Stan Borys – niektórzy potem mówili, że mu stale deptałem po piętach. Przyjechał kilka miesięcy przede mną i ja występowałem tam, gdzie on już był. Ale o moich spotkaniach ze Stanem Borysem opowiem innym razem. Dzisiaj chciałbym przypomnieć Krzysztofa Klenczona. Przyjechał do Chicago dużo wcześniej ode mnie. Był już postacią znaną.

Pojechałem więc zobaczyć tę „Ciszę leśną” i tam poznałem zespół, który akompaniował Klenczonowi. Podszedł do mnie lider zespołu, piosenkarz z niezwykłym głosem, prawie Amstrongowym i mówi: Ty jesteś Cierniewski? – No tak – odpowiadam. – Ja jestem Makówa – on na to. – Będzie więc nas w tej Ameryce trzech, no właściwie czterech. Najsłynniejszy jestem ja, potem Stan Borys i Klenczon. Teraz do wielkiej trójki dochodzisz ty. – Makówa to pseudonim? – spytałem nieco zbity z tropu. – Nie, nazywam się Makówka, ale wszyscy mówią do mnie: „Makówa”. Wiesz, ja jestem taki polski Presley i Tom Jones w jednej osobie – kontynuował.

            Dowiedziałem się, że Klenczon już w tym klubie nie występował – właśnie przeniósł się do innego. „Cisza leśna” to był lokal, w którym Polska śpiewa i tańczy, więc do czwartej – piątej rano było szaleństwo. Jednak go w końcu poznałem i wydawało mi się, że bardzo się z nim zakolegowałem. W dosyć krótkim czasie nawet część jego zespołu znalazła się w mojej grupie.

Na samym początku mojej znajomości z Krzysztofem Klenczonem wydarzyło się jednak coś, co mnie zaskoczyło. Do Stanów przyjechała moja mama. Chciałem jej pokazać Chicago, ludzi, pochwalić się tym, co robię. Zabrałem ją do lokalu, w którym występował Klenczon – no, mamo, znam takich ludzi! Chciałem się popisać. Grał zespół Klenczona. Było w zwyczaju tego i innych klubów, że będący na sali grający lub śpiewający kolega w pewnym momencie przyłączał się do zespołu. Było też zwyczajem, że gdy w jednym klubie dany zespół kończył występ, a w innym popisy jeszcze trwały, to się wędrowało całą grająco – śpiewającą grupą od klubu do klubu.

Zajęliśmy stolik w pobliżu sceny, wszyscy się tym klubie znaliśmy. Chłopaki zaczęli mnie namawiać, żebym zaśpiewał. Dla mamy. Byłem tam wtedy najmłodszym artystą z Polski. Chłopaki podczas każdej przerwy podchodzili do naszego stolika, rozmawiali, żartowali. Krzysztof jakby od nas stronił, ale też w pewnym momencie podszedł się przywitać. Kierownik zespołu Klenczona w pewnym momencie powiedział:: Andrzej, może byś zaśpiewał? A tu Krzysztof nagle kazał liderowi zespołu powiedzieć mi, że się na to nie zgadza! Zdumienie, szok. Takie sytuacje się nie zdarzały! Nic to.

Widywaliśmy się nadal, ja tego mu nie pamiętałem, bo i po co? On, natomiast pamiętał to bardzo i czuł się wobec mnie głupio. Za każdym razem, gdy się spotykaliśmy do tego wracał. Nieważne.

Pamiętam doskonale nasze rozmowy, wynurzenia Krzysztofa dotyczące jego powrotu do Polski, na polską scenę. Klenczon, jak większość polskich artystów, w ciągu tygodnia zajmował się taksówkowym i innym biznesem, w weekendy występował. Podczas tych rozmów ze mną był niespokojny, napięty. Prowokował te spotkania, aby rozmawiać o Polsce.

Byłem wtedy najświeższym „nabytkiem” artystycznym z kraju. Wypytywał mnie, jak w tej Polsce jest, jak funkcjonują Czerwone Gitary, jak inne zespoły… Wydaje mi się, że bardzo się dołożyłem do tych jego powrotowych myśli. Był zafascynowany muzyką, twórczością, ale mnie słuchał, dopytywał się, co myślę o jego kompozycjach, jak bumerang, wracały pytania o powrót. To była niesamowita tęsknota. Klenczon coraz wyraźniej widział, że jego miejsce to nie Stany Zjednoczone. Dlatego popadał w melancholię, czasami przeginał z piciem. Byłem na jego ostatnim koncercie, przez chwilę rozmawialiśmy… Tego dnia zginął.

            Obserwowałem wielu polskich artystów w Ameryce. Klenczon chyba najbardziej wyraźnie walczył ze sobą: był tam, miał tam pozycję zawodową, zarabiał pieniądze, ale… Jego niespełnienie po wyjeździe z Polski było dla niego trudne do zniesienia. To jedna z bardziej tragicznych postaci. Znakomity, wielki kompozytor swego pokolenia. Zdobył w Stanach popularność, ale czuł, że to wszystko „tam” jest jakimś oszukiwaniem siebie. Ile, zresztą, można grać w jednym klubie? Tych klubów jest tam kilka. Twarze szybko się opatrzyły i jemu w tym wszystkim było duszno. Mam dla niego olbrzymi szacunek. Jest to obraz muzyka, emigranta, który pojechał za wielką wodę i żył a jednocześnie nie żył w tym świecie. Zawsze bardzo solidny. Po jego śmierci, do dzisiejszego dnia mam kilka unikalnych taśm z kompozycjami, nad którymi pracował. Ameryka nie zahamowała jego rozwoju muzycznego. Ta jego muza, mimo problemów emigranta, ciągle się rozwijała. On szedł do przodu.

            Jeszcze jedna ciekawa rzecz. Klenczon był muzykiem niebywale osłuchanym, a nigdy jego kompozycje nie były przesiąknięte amerykańską nutą. Ta jego słowiańska nuta, ta specyfika harmonii, melodii była tu, w Polsce. Szkoda, że nie dokończył rzeczy, nad którymi w ostatnim czasie pracował. W momencie, gdy zdecydowałem się wrócić na scenę, to gdzieś tam, we mnie, Klenczon był. W tym sensie, że wiem, że piosenkarz powinien śpiewać o tym, co jest mu bliskie i znane. Poszedłem tym tropem, jego duch mnie utwierdził w tym, co przeczuwałem, że ta nuta polska jest mi najbliższa i nie powinienem się jej wstydzić. Klenczon był bardzo ciepłym, bardzo prawdziwym człowiekiem.

Notowała: Justyna Hofman-Wiśniewska

Leave a Reply