Przejdź do treści

Zejście do offf-u

„Kończy się sezon, który upłynął pod znakiem buńczucznych haseł bez pokrycia, nachalnej promocji słabeuszy i kłopotów niezależnych scen. Nudno już było. Tak głupio jak w tym sezonie – jeszcze nie” – pisano w czerwcu o warszawskim sezonie teatralnym w „Życiu Warszawy”. Oczywiście, jak to modne dziś w mediach, „Życie” przesadza. Z wyjątkiem stwierdzenia o „nachalnej promocji słabeuszy”, ale -zjawisko to było, jest i będzie istniało. I to – nie tylko w teatrze.

Poza tym – ani nudno, ani znów tak bardzo głupio. Fakt, wygłupiła się grupa młodych aktorów ukryta pod nazwą „Trans-fuzja” organizując spektakularną akcję listopadową palenia zniczy przed teatrami miejskimi. Że niby: „do piachu z wami”. Chciałabym jednego z drugim zobaczyć, jak się tłumaczy przed radnymi z takiej czy innej pozycji repertuaru lub artystycznego działania. Udają, młode szpaki, że nie wiedzą, skąd płynie kasa na utrzymanie repertuarowych scen. Udają, bo sami wyznali publicznie, że chcieli się nazywać „Bojówkami im. Leona Schillera”, ale -przestraszyli się… posądzenia o sympatyzowanie z lewicowymi skłonnościami zmarłego przed pół wiekiem, zasłużonego dla polskiego teatru, twórcy.
„Trans-fuzja” to jednak tylko krzykliwa efemeryda, w porównaniu z tzw. masami. A masy? Ano właśnie – słowo mocno podejrzane, ale – pomówmy o teatralnych „masach”. W latach 70. ubiegłego stulecia koleżeństwo z Klubu Krytyki Teatralnej (AICT) popatrywało na mnie krzywo za upodobanie do oglądania tego, co dzieje się w teatrach tzw. alternatywnych, inaczej – i modniej – off-owych. Szanujący się krytyk żałował cennego czasu zarówno im, jak teatrom operowym czy muzycznym. Doprowadziło to krytykę do głuchoty – nie tylko na muzykę, na teatr także. Ja, wychowana w teatrze studenckim, wykształcona w słupskim „Rondzie” i na Lubelskich Wiosnach Teatralnych, trwam przy swoim: teatr jest tam, gdzie jest publiczność.
Dziś krytyki teatralnej nie ma – teatr, w wielorakiej swej postaci – pozostał. Mało – jest go coraz więcej. Próbowałam zliczyć alternatywne sceny warszawskie – nie da się! Najstarsze mają po kilkanaście lat. Najmłodsze – po kilka. Często rodzą się na jedno przedstawienie. Charakterystyczne, że o ile do niedawna rzadko wiązali z nimi swój los absolwenci PWST, dziś dzieje się tak coraz częściej: vide – Teatr „Montownia”. Nie koniecznie zrywając dla scen offowych z innymi możliwościami pracy. Nie uczyniła tego Emilia Krakowska, współpracując z Teatrem Druga Strefa któryś już sezon, nadal grająca w filmach i serialach. Nie zerwały z teatrami repertuarowymi dwie Marie – Peszek i Seweryn, współpracujące z Klubem „Le Madam” póki istniał. Wprawdzie „Le Madam”, siedlisko działań niemożliwych do skontrolowania, miejskim urzędnikom udało się zamknąć, ale… to samo nazywa się teraz Centrum Artystyczne M 25 (od adresu: Mińska 25) i znów działa pełną parą. Tamże, w końcu maja miała miejsce premiera „Bomby” (scenariusz i reżyseria Maciej Kowalewski, ten od „Ballady o Zakaczawiu”). W 30- osobowej (!) obsadzie m.in.: Ewa Szykulska, Maria Seweryn, Grażyna Zielińska, Anna Mucha, Marian Kociniak, Włodzimierz Press, Sławomir Orzechowski, Bartosz Żukowski … Rzecz dotyczy tematu typu: „a to Polska właśnie” i grana jest w kolejnym tzw. miejscu fabrycznym, dzierżawionym od syndyka Zakładów Optycznych. I co? Syndyk wydzierżawi każdemu, kto ma kasę. Reszta go nie interesuje, więc za rolę cenzora się nie łapie.
Najważniejsze, że publiczności starcza dla wszystkich: w „M 25” widownia na ponad 500 miejsc – nabita. W innej dawnej fabryce, „Wytwórnia”, na spektakl wg Masłowskiej (tekst miałki, wykonanie znakomite) – na bilety czeka się kilka dni. Ale – do teatrów Narodowego, Powszechnego, Współczesnego, Studio (o rozrywkowych: „Romie”, „Syrenie” czy „Kwadracie” nie mówiąc) ludzie nadal chodzą. Tłumnie chodzą – na bilety się czeka. Ważne, że teatry i aktorzy mają co i dla kogo grać. I – gdzie grać. Oczywiście ci, którzy – miast kontestowania przy cmentarnej świecy i wołania: „teraz k…, my” – po prostu pracują.
I wypada się tylko cieszyć, że młodsi, utrzymujący się głównie z telewizyjnych seriali, szukają kontaktu z żywą sceną i publicznością, bo pozwala im to zawodowo się rozwijać. Że starsi i uznani, nie są skazani na wyłącznie na garnuszek chimerycznych radnych, posiadających na sztukę tyle poglądów ile partii, ale – zamiast frustracji – „schodzą do OFF-u”. Czyli: do nieczynnych garaży, opuszczonych fabrycznych hal i magazynów. Korny z głów nie spadają, a rozmawiać z publicznością można wszędzie. Sądząc po skali zjawiska i ostrości tych teatralnych wypowiedzi – jest o czym mówić.
Walentyna Trzcińska
(„Miesięcznik”, nr 7/8, 2006)

Leave a Reply