Przejdź do treści

Pan Kepler raczy umierać

Monodram

Jan Kurowicki

                motto:

Zapytałem leśne drzewo: po czym poznaje swą tożsamość?
                Tylko po tym że jestem samo – rzekło – zawsze samo
                wiecznie samo wyłącznie samo.
                Zapytałem dzięcioła: po czym poznaje swą tożsamość?
                Tylko po tym że jestem sam – wystukał – wyłącznie sam
                wiecznie sam zawsze sam.
                Zapytałem chmurę: po czym poznaje swą tożsamość?
                Tylko po tym że jestem sama – napisała na niebie –
                zawsze sama wiecznie sama wyłącznie sama.
                Zapytałem moje ciało: po czym poznaje swą tożsamość?
                Lecz ono wyparło się siebie i było
                leśnym drzewem dzięciołem chmurą
                i zamarło na dźwięk mojego języka.
                Jestem więc sam wiecznie sam
                wyłącznie sam.

       
               

                     Pan Kepler raczy umierać
                               (monodram)

1.

    Pokój.Po przeciwległej stronie od okna, które powinno być takie jak w rzeczywistym domu J.K. – łóżko. Obok niego stoi krzesło z przewieszonym ubraniem. Na środku – stół. Na nim lichtarz ze świecą, globus, a obok leżą różne papiery (notatki, plansze, otwarta książka). Za stołem – przepierzenie, gdzie znajduje się umywalnia i nocnik, przybory do mycia, ręcznik.
    Słychać muzykę. Po chwili – pauza.
    Wczesny ranek w końcu słotnego października. J.K. budzi się. Sucho kaszle. Przeciąga się w pościeli. Przez małe okno sączy się mizerne świtanie, które długo nie przeobraża się w pełne światło dnia. J.K. siada na łóżku. Słychać skrzypienie. Siedzi przez jakiś czas z pochyloną głową. Kaszel. Długi, dławiący. Kiedy już może normalnie oddychać – sięga pod poduszkę po chusteczkę i smarka. Wyciera nią nos. Chusteczkę kładzie obok siebie. Długą chwilę milczy. Sapie. Wreszcie zaczyna sam do siebie mówić. Początkowo jest to na wpół wyraźne mamrotanie. Ale stopniowo staje się normalnym mówieniem. Niekiedy przerywa je kaszel. Czasami J.K. milknie, jakby zbierał myśli. W trakcie mówienia spuszcza nogi na podłogę. Wstaje. Znowu siada. Wstaje i chodzi po pokoju. Potem wraca do łóżka. Kładzie się. Cały czas mówi.
    – Gdzie ja jestem? W jakiejś dziurze na końcu świata. Czy ten Wallenstein nie mógł się postarać o jakieś okazalsze dobra? Wszak cesarz tyle mu zawdzięcza. Za tyle przelanej dla niego krwi naprawdę mógł zażądać czegoś, co leży przynajmniej na uczęszczanych szlakach, jest bogate, pełne życia, przedsiębiorcze. A tu… ta mała mieścina. Poczta z dużych miast wędruje wolno i drogo kosztuje. Szara mieścina.
    Podchodzi do okna i patrzy. Pauza.
    -Przemyka się ktoś czasami ulicą. Przejedzie wóz albo podróżny na koniu. Od rana baby z przylepionymi do okien nosami. Zawsze te same, starzejące się albo stare. Każdym spojrzeniem zdradzające podejrzliwość.
     Odwraca się od okna i chodzi po pokoju. Pauza. Potem zatrzymuje się z twarzą przy ścianie i zaczyna  mówić. Znowu: najpierw mamrotanie, potem normalne mówienie.
    – Wszystko jedno, czy pada deszcz czy świeci słońce. Szaro tu. Chociaż… Wszystko jedno.
    Macha ręką.
    – Po co mi już życie, po co ruch, po co gadanina. I tak koniec. Bóg mi wybrał tę dziurę, a Wallenstein zesłał do niej…
    Pauza
    …A właściwie zaprosił, choć to na jedno wychodzi: zesłał, zaprosił. W każdym razie – jestem tu. Duszą mnie te spojrzenia z okien. Są gorsze niż kaszel. Od niego boli w piersiach, od nich  –  dławi jakiś beztwarzowy niepokój. Choć przecież nie ma do niego żadnego powodu. Muszę się opanować. Bóg wie lepiej. Wszak jestem tu dla spokoju, bezpieczeństwa, dla rodziny, żeby miała, co jeść i dach nad głową.
    Pauza.
    – Bóg wie lepiej, lepiej, lepiej.
    Znowu kaszle. Odwraca się od ściany. Staje po środku pokoju i mówi do widowni.
     – Ja wiem, że to dla mojego dobra, ale kiedy się budzę, patrzę przez to okno na wyliniałe drzewa, pustą ulicę, to myślę sobie: Janie Keplerze, to miejsce jest metaforą twoich możliwości. Przecież mogłeś zmienić swój los. Kiedy parę lat temu  byłeś w Pradze, aby cesarzowi wręczyć księgę "Tablic Rudolfiańskich" dano ci nie tylko cztery tysiące guldenów, ale i możliwość  zamieszkania w jednym z głównych miast cesarstwa. Żądano jednak przejścia na katolicyzm. Odmówiłeś. Zostałbyś na lodzie, gdyby nie Wallenstein. Co byś teraz zrobił, gdyby nie zapamiętany przez niego twój horoskop? To dzięki niemu masz ten dom, drukarnię, w której ukazują się kolejne tomy twoich efemeryd, wieżę, gdzie możesz pracować.
    Odwraca się od widowni w stronę lóżka, garbi się, idzie w jego kierunku, siada. Opiera nogę o nogę i dłubie między palcami. Pauza. Po chwili opuszcza nogę.
    – Tak, tak.
    Pauza. Potem nagle głośno.
    – Jesteś oto nigdzie, Janie Keplerze!
    Pauza. Potem  cichnącym głosem.
    – Jesteś nigdzie i możesz nic. I nic jest we wszystkich rzeczach i sprawach. W zaduchu powietrza. W mżącym deszczu, w poruszeniach wiatru, w twoim kaszlu. Porusza strunami twojej harmonii wszechświata. A jej siostrą jest dobra pani śmierć, która czuwa nad tobą, byś mógł się czuć wolny i rozluźniony. Wszak wszystko, co tobie wydawało się czymś innym niż nicością, zwiędło w gwiazdach. Gdyby chociaż jeszcze książę pan regularnie przesyłał pieniądze. On wiele może, ale ciebie ma za  budujące horoskopy nic. A ty masz tylko jego w swym zdychaniu. I czekanie na każdy grosz. Żeby skapnął. To wstyd!
    Podnosi znowu głos, prostuje się.
    –  Nadworny matematyk cesarski, astrolog, tajemna figura! I wielkie gówno z żołędziami, jak mawiała moja matka.
    Ścisza głos, znowu się garbi.
    – Bieda i nic; nic i bieda. Trzeba czekać, czekać, czekać. Pisać listy, przypominać się, prosić. Dobrze, choć, że nie wszyscy przyjaciele o mnie zapomnieli. Czasem jeden czy drugi skrobnie coś, doniesie o jakichś uczonych nowinkach.
    Podnosi głowę, rozgląda się wokół z niepokojem
    – A co z córką? Tą najmłodszą. Taka słabowita, jak ja w dzieciństwie…
    Patrzy na drzwi, robi gest, jakby się podnosił, ale znowu siada, garbi się i macha z rezygnacją ręką.
    – Nic, nic, nic…Zresztą, nie musiałem znaleźć się w tym Żaganiu. Kto wie, czy gdybym dziewięć lat temu zgodził się objąć katedrę matematyki i astronomii na uniwersytecie w Padwie – moje losy nie potoczyłyby się inaczej? O tak! Tam władze dbają o wolność nauki, sprowadzają najprzedniejszych uczonych, przyciągają ciekawych poznania studentów, więc życie umysłowe iskrzy się jak bystry strumień w słońcu. Wiem, że odszedł stamtąd Galileusz. W listach pisał mi wprawdzie, że słabo tam płacą. Ale on, doprawdy, jest epikurejczykiem. Lubi dobrze i dużo jeść, drogie wino, w ogóle ucztowanie i towarzystwo. Nie dziwota tedy, że mu pięćset skudów miesięcznie w złocie nie wystarczało. A  komornik i wierzyciele krążyli wokół niego jak satelity wokół księżyca. Ja i moja rodzina mamy skromniejsze potrzeby. Życie nauczyło nas oszczędzania. Nie szczędzę tylko na książki i przyrządy. Pewnie więc źle zrobiłem. Tak samo, gdy nie przyjąłem podobnej propozycji Anglików. Pal już diabli pieniądze, uczone towarzystwo, splendor, ale gdybym się wtedy na coś zdecydował nie musiałbym tyle się tułać po ogarniętym wojną kraju. A zwłaszcza znosić w Linzu lat upokorzeń,  katolickich wiader z pomyjami. Wyzywano mnie tam od "heretyków", "synów czarownicy". Ale cóż? Sam może sobie jestem winien…
    … W końcu  opuściłem Linz, bo nie mogłem wytrzymać. Musiałem. Ale potem wróciłem i nie ruszyłem się z miejsca. Przez pięć lat harowałem nad "Tablicami Rudolfiańskimi". To nie bagatela! Opisują  przecież one i ruch planet, i zawierają katalog tysiąca gwiazd; są też w nich  wykazy miejscowości z ich współrzędnymi i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy ważnych dla astronomii i astrologii. Pochłaniało mnie to tak, że obojętniały  wyzwiska, przycinki, uśmieszki i szepty za plecami, choć "Tablice" ukazały się nie w Linzu, lecz w Ulm, dopiero w 1627 roku.
     – Ale  tu w Żaganiu naprawdę mam spokój. Książę nie pozwala mnie tknąć, choć nakazał wyrzucić stąd protestantów. Mogę więc żyć a nawet rozeprzeć się w moim zdychaniu.
    Kładzie się na łóżku i przeciąga się. Pauza. Podnosi się, siada, spuszcza nogi na podłogę. Znowu się garbi. I mówi z pochyloną głową.
    – Mogę żyć. Kto wie, czy moje położenie nie jest lepsze, niż mego wspaniałego Wallensteina. Obserwuję go od dawna i wiem na pewno, że źle skończy. Jest za mądry na ten świat. Może samo w sobie nie jest to jakąś wadą, ale on uprawia nie spekulacje filozoficzne czy teologiczne, lecz polityczne intrygi. Gdyby jeszcze ograniczał swe talenty do planowania bitew, do wojennych strategii i taktycznych gier, może nawet wyszedłby na tym niezgorzej. Ale on nie tylko jest ambitny, lecz i zbyt samodzielny, żądny władzy. Zawsze mu jej za mało! A tego mu dwór nie daruje. Nawet się nie domyśla pod jak szczelną jest kontrolą. Ściślej niż skrzydła anioła stróża otaczają go szpicle i zausznicy różnych możnowładców. Zgubi go ryzykanctwo, brak rozwagi w intrygach, niecierpliwość. I raczej prędzej, niż później  skończy marnie. To jasne, jak gwiazdy w pogodną noc. Zostanie pozbawiony wszelkich godności i beneficjów, a może go też skrytobójczo zabiją, jak psa. Chciałbym go ostrzec. Wszystko to zresztą ująłem w horoskopie, ale nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek on do niego dotrze, i czy zastanowi się nad nim poważnie. Może więc to nie ja, a on tak naprawdę jest na końcu świata? Mimo, że taki ruch wokół niego panuje, tak zdaje się sobie i innym potężny. Nic to. Gorsze od mego nic. Niebawem to się skończy. Tak, tak. Powinienem, choć tu jestem jak palec, ciągle powtarzać:
Janie Keplerze, gdziekolwiek jesteś, jesteś w centrum świata.
I każda drobina kurzu na  twoich butach, łza i pot.
Wszystko jedno, co się dzieje, jaka jest
pogoda, pora roku, dzień czy godzina  jesteś
w centrum świata. Zdziwiony, że nic z tego nie wynika.
I własną obcością wobec siebie szarzysz się
we własnej twarzy, pomiędzy rzeczami wyobraźni.
Czasami myślisz sobie nie wiadomo co.
Na przykład: że to ty je stworzyłeś, ale
wyprowadzają cię z błędu inne obcości,
mijające ciebie jak katar czy spojrzenie psa.
I tak przez całą codzienność, która jest twoją
jedyną, wierną nieśmiertelnością:
tylko przechodzisz z centrum do centrum świata.
I każda drobina na twoich butach, łza i pot.
I trwasz w niepowiedzeniu.

    Znowu kaszel. Sięga po chusteczkę. Smarka. Rzuca ją obok siebie. Z dzbanka obok nalewa wody do kubka. Podnosi go do ust, pije, potem ociera rękawem usta. Znowu zaczyna mamrotać, ale po chwili mówi już zwykłym głosem.
     – Centrum świata, centrum świata, a centrum wszelkiego centrum –  Żagań, ten dom, ten pokój, woda. Dziwne to. Dziiiwne! Choć właściwie czemu? Wszak od każdej rzeczy w niezmierzonym wszechświecie biegną linie równe sobie samym. Każda zatem jest w centrum. Więc taka rzecz jak moje ciało również. A że nic z tego nie wynika? A co ma wynikać? Bóg oparł swe trwanie na końcu biegnących ode mnie w niezmierzoność linii, i pozwolił, by martwymi sekundami mego życia karmiła się śmierć.
    Kaszle znowu.
    –  Powinienem się zdrzemnąć. Wcześnie jeszcze. Wcale sobie nie ulżyłem tymi myślami. Chociaż to bardzo piękne: być centrum wszystkiego.
    Powtarza z ironią, jakby siebie samego przedrzeźniał.
    -W centrum, centrum, centruuum…
    Scenę ogarnia mrok. Długa pauza. Słychać muzykę. Może to być jakaś bardzo spokojna fuga Bacha, która w pewnej chwili, gdzieś po dwu minutach, urywa się.

2.

    J.K. śpi. Słychać miarowy oddech. Pochrapywanie. Ale po chwili zaczyna wiercić się niespokojnie. Słychać głośne: "ooo!" Potem: "dobrze". Pauza. I: "jeszcze trochę, nie teraz!". Pauza. Wreszcie:" zabieraj to wszystko do kurwy nędzy. Nigdy nie byłeś prawdziwym ojcem! Żebyś zdechł po raz drugi, żeby urwano ci nogi i język, żebyś nie znalazł drogi do własnej mogiły!". Przez cały czas trwania tej sytuacji  scena jakby wiruje. Na początku wolniej, potem szybko i bardzo szybko. Efekt ten można uzyskać przez krążenie wokół niej świetlnych punktów. Jak na dyskotece. Wszystko to dzieje się około jednej minuty, góra  półtorej. J.K. wydaje różne jęki i okrzyki. W pewnym momencie wydobywa się z niego wrzask. W tej samej chwili: bardzo szybkie wirowanie świateł, które nagle gasną. Powoli zaczyna pojawiać się szare światło dnia. J.K. siada na łóżku, rękoma ujmuje twarz, przeciera ją kilkakrotnie. Opuszcza ręce. Mówi powoli i w zamyśleniu. Bardzo wyraźnie. Podczas mówienia bierze ubranie z krzesła i przechodzi z nim za parawan. Sika do nocnika, pierdzi. Zdejmuje koszulę nocną. Ubiera się.
     – Już dawno nie śniło mi się coś równie dziwnego. Zdawało mi się oto, że idę gościńcem w upalny, letni dzień. Po całym moim ciele ścieka pot. Niebo jest bezchmurne, i stoi na nim suche słońce. Mijali mnie różni ludzie. Jedni szli pieszo, inni jechali wozami albo konno. Byli wśród nich kupcy, szlachcice, żołnierze, żebracy, cyganie. Milczeli. Kurz łączył się z potem i zalepiał szarością ich twarze. Słońce zmuszało do mocnego mrużenia oczu, że wyglądali jak mumie. Szedłem przed siebie. Otępiały. Nagle za sobą usłyszałem krzyk: "Janie, Janie, zaczekaj!". Odwróciłem się. Z oddali śpieszył ku mnie jakiś obdarty starzec z długimi włosami i siwą brodą. Jedną ręką machał, a drugą przytrzymywał rzemień, uwiązany do skrzyni na  plecach. Zaczekałem, by się zbliżył. Kiedy się ze mną zrównał  uśmiechnął się szeroko  pustymi ustami.
    "Nie poznajesz mnie?"  zapytał  "To ja, twój ojciec! Wcale nie zginąłem w wojnie z Turkami, jak ci opowiadano, ani nikt mnie nie zadźgał nożem w karczmie podczas bójki. Przeżyłem. Tylko nie chciałem wracać do twojej matki, tej jędzy, która pyskowaniem sprawiała, że chleb stawał w gardle, a wódka nie dawała ukojenia. Przepuściłem więc żołd i przepiłem łupy, trochę pracowałem tu i tam, żebrałem, aż jeden włóczęga nauczył mnie robienia przedstawień kukiełkowych. Chodziliśmy razem, pomagałem mu, nosiłem skrzynkę z lalkami. Całkiem nieźle nam szło. Kiedy zaś umarł – sam, do swojej śmierci dawałem przedstawienia. Teraz, synku, też jestem martwy". Przyjrzał mi się uważnie. "Ale na ciebie również, widzę, przychodzi pora. Nie da się ukryć: pan Jan Kepler umiera! Pan Jan Kepler raczy umierać". Zaczął rechotać, że ciarki przeszły mi po grzbiecie. Nie mogłem jednak zrobić kroku. Nogi były jakby bryłami ołowiu. Nawet  jedno słowo nie chciało mi przejść przez usta.
    W pewnej chwili przestał rechotać. "Wybacz, lecz i mnie teraz nie jest lekko. Gdy umarłem  w niebie potraktowano mnie jak śmiecie. Ale coś trzeba było ze mną zrobić. Jakiś anielski kawalarz podsunął Bogu myśl, bym wrócił na ziemię i zbierał do swej skrzyni dusze, formował je jak lalki i wymyślał sztuki, w których byłyby one bohaterami. Od lat obserwuję twoje życie, Janie. Chodzę za tobą. I dusze wszystkich zmarłych twych opiekunów, przyjaciół, znajomych uczonych mam w tej skrzyni. Sam zobacz". Po tych słowach  zdjął skrzynię z pleców i otworzył ją. Poznałem duszę mojej matki, młodszego brata, Mastlina, Tychona Brache, duszę szalonego cesarza Rudolfa, mojej pierwszej żony, która zmarła na węgierską gorączkę w Pradze, a nawet Witelona. Poznałem też  wielu innych. Byli żałośni. Oczy mieli puste a twarze woskowe. Ojciec uśmiechnął się ironicznie i powiedział: "Przyszedłem teraz, synku, po twoją duszę. Tam w niebie  nudno. Od kiedy Kopernik, Galileusz i ty zamieniliście  wszechświat w fizyczność igrającą w pustce geometrycznych form  nastała nuda. Trzeba zabijać czas. Tylko bowiem zabijanie czasu pozostało! Reszta się skończyła! Zostały rozrywki. I temu między innymi służą moje przedstawienia. Czekam więc, żebyś umarł". Powiedziawszy to  zaniósł się rechotem, potem wysmarkał nos w rękaw żebraczej kapoty i ciągnął dalej: " Czasami jednak, synku, choć jestem tylko duchem, nie wytrzymuję tu na ziemi. Drażni mnie nędza. Choć i ona przecież dana jest nam od Boga:
Pani nędza jest nie z tej ziemi:
jest ciotką gospodarności, mamką moralności,
powinowatą tego pana, który obiecywał zbawienie.
Nasze drogie dzieci, umierające zbyt łatwo,
są kwiatami w darze dla niej.
Gdzie jednak stąpnie  rodzi się brak;
gdzie spojrzy  wieje wiatr.
Wiatr i brak są czyste jak łza.
I wprawdzie nie ma dobrego imienia,
ale przecież jest nie z tej ziemi.
Każdemu też pozwala założyć
kłódkę na mordę.
    -Nie wytrzymuję jednak, synu, nie wytrzymuję, dlatego od czasu do czasu uciekam na księżyc. Wystarczy, że zamknę oczy, wypowiem życzenie, i już tam się znajduję. Nie potrzeba mi pomocy duchów i demonów, które pozwalają wspiąć się na jego powierzchnię po stożku ziemi w czasie zaćmienia. Tak dostawał się tam Duracotus z twojej "Astronomii księżycowej". Dla mnie, od kiedy umarłem, jest to proste. Szast-prast i siedzę sobie na przykład w Zatoce Tęcz. Siedzę i otrząsam się z dobrodziejstw nędzy. Patrzę na nieruchomy krążek ziemi nad sobą, a na nim układają się różne obrazki.
    Zaczyna teraz mówić wolno, jakby w rozmarzeniu. Wokół sceny znowu migocą światła, ale przesuwają się wokół niej powoli, odpowiadając rytmowi wypowiadanych zdań.
    – Oto Afryka pojawia się jak mężczyzna leżący na plecach i całujący młodą kobietę –  Europę, której głowa jest Półwyspem Pirenejskim a dół sukni –  brzegami Morza Czarnego. Jej ręka –  Anglia  gładzi podskakującą kotkę – Skandynawię. Ameryka Południowa zaś przypomina rozbujany dzwon, na powrozie utworzonym z Ameryki Środkowej wiszącym u Ameryki Północnej. Śledzę też drogę odbywaną każdego dnia przez Islandię. Latem przesuwa się ona po linii eliptycznej a w czasie równonocy wiosennej i jesiennej  po linii prostej. Tylko podczas ziemskiej zimy Islandia jest niewidoczna z księżyca z powodu panujących tam mgieł i chmur.
    Światła zatrzymują się. J.K. mówi zwyczajnie.
    – Poczucie obowiązku jednak każe mi wracać na ziemię, aby zbierać tam ludzkie dusze. Usiłowałem przechytrzyć władze nieba i zanosić im dusze księżycowych stworów, ale zbyt łatwo przyłapywały mnie na naiwnym oszustwie. Niczym bowiem nie przypominają ludzi. Na niewidocznej bowiem z ziemi półkuli księżyca  zamieszkują stwory nazywające się privolves. Prowadzą one koczowniczy tryb życia, jedne mają nogi długie, jak wielbłądy, inne skrzydła. Przemieszczają się zaś z miejsca na miejsce łodziami. Płyną w nich po wodzie, która w ciągu dnia przelewa się na drugą stronę księżyca. A tam, dla odmiany, podczas długiego dnia niemiłosiernie przypieka słońce, gdzie żyją też jeszcze inne stwory, które nazywają się subvolves. Przypominają one gady. Lubią wygrzewać się na piasku, ale w razie niebezpieczeństwa bardzo szybko chowają się w norach i między skałami. Przywarami nie różnią się wprawdzie wiele od ludzi, lecz ich dusze w niczym naszych nie przypominają. Brak im też naszych zalet. Nic dziwnego, jak widzisz, że niebiosa łatwo poznały się na mych oszustwach. Bo zło samo w sobie jest równie monotonne, synu, jak obrzydliwy wygląd privolves i subvolves. Dlatego, gdy tylko odetchnę od nędzy, także tobie znanej  wracam na ziemię i dalej zbieram dusze do mego kukiełkowego teatru. Teraz przychodzi pora na ciebie. W najbliższym przedstawieniu zagrasz główną rolę". Ojciec znowu wydobył z siebie ohydny rechot.
     – Kiedy słuchałem jego księżycowej opowieści, nie mogłem powstrzymać okrzyku zdumienia. Opis widoku ziemi z perspektywy księżyca, tak mi zaś przypadł do smaku, że kilka razy zawołałem "dobrze! dobrze!" Gdy wszakże wypowiadał ostatnie swoje słowa  odruchowo wyrwało mi się z ust: "jeszcze trochę, nie teraz!". Kiedy jednak zaczął rechotać, i rechocąc  kucnął, a w skrzyni zaczął sposobić dla mnie miejsce, układając zebrane tam dusze jedną na drugą  zawołałem: "Zabieraj to wszystko do kurwy nędzy! Nigdy nie byłeś prawdziwym ojcem! Żebyś zdechł po raz drugi, żeby urwano ci jaja, nogi i język; żebyś nie znalazł drogi do własnej mogiły!". Lecz on, siedząc w kucki nad skrzynią, nie przestawał rechotać.. Patrzył na mnie i kiwał palcem, jakby mnie przywoływał do tej skrzyni. Nie mogłem wydobyć słowa. Zacząłem wrzeszczeć i jęczeć, aż obudziłem się. Wszystko we mnie dygoce. Nie mogę przyjść do siebie.
    Dygoce, jakby przeniknął go nagle chłód. Zanosi się kaszlem. Gdy kaszel milknie  zaczyna mówić, patrząc na ścianę naprzeciw łóżka.
     – Ten sen dlatego też jest straszny, że przypomniał mi o tym, czego najbardziej w życiu nie lubię: podróży. Gościniec w nim tak mi się wydawał znany, jakbym wiele razy na nim był. Nie lubię podróży i podróżowania. Nie tylko dlatego, że odrywają one od pracy. Przecież niechybnie zwariowałbym, gdybym na okrągło ślęczał nad obliczeniami, figurami geometrycznymi, nad opisem obserwacji Tychona Brache. Nie dlatego też,  że nigdy nie podróżowałem dla przyjemności. Moje wędrówki po gościńcach były zawsze tułaczką. Tułaczką bądź kogoś przepędzanego, kto wolał protestancki zbór a nie kościół katolicki; bądź za chlebem. To było uciążliwe i mało przyjemne. Ściskało mnie w gardle, kiedy przychodziło ładować kobietę na wóz, dzieci, graty, manuskrypty, notatki, książki, przyrządy. Ale po jakimś czasie trwania wędrówki  ścisk ustępował. Podróż stawała się normalnością, jakby życie było tylko wędrowaniem. Stawała się, ale nigdy się nie stała. Bo drogi biegły nie wśród pałaców i pięknych krajobrazów pod błękitnym niebem; dokuczała mi nie tylko słota, chłód czy upał. Biegły przez nędzę, od której przecież uciekałem; przez nędzę towarzyszącą mi prawie zawsze.
    – I wędrując widziałem wychudłych ludzi, pracujących w polu. Kiedyś zaś jesienią, gdy moje zmęczenie kolebało mną na wozie  zdawało mi się, że widziałem Boga, jak grzebał się w ziemi, ot tak po prostu, bez cudów, jak stara kobieta, którą skruszyła rezygnacja, i która wie, że jesień to jesień, i że czas na to. Nic nie tworzył, nie poprawiał, mówił sam do siebie tak cicho, aby go nie usłyszano. Wygrzebywał marchew, buraki całkiem mu zbędne. Rozbijał motyką grudy ziemi i prostował krzyż. I widać było, że go to odpręża, że całkiem spokojnie nie musi dla nikogo istnieć, jakby wszystko dawno poszło swoją drogą, a jego synowie i córki płodzili tylko obojętność. Kiedy mu się  więc z wozu pokłoniłem,  spojrzał krótko nieobecnym wzrokiem, jakby jednakowo nas nie było.
    Słychać muzykę, która trwa przez cały czas opowieści o widzeniu Boga.         
    – I jednakowo nie było. Tylko ja szarzyłem się nieobecnością wśród mijanych na drogach i gościńcach twarzy. Twarzy zasklepionych w sobie, bez wyrazu, zmartwiałych. Na niektórych była sucha rozpacz. Na innych  nienawiść i bezsiła buntu.
    – I widziałem kobiety, wyrywające chwasty na strawę. I dzieci zjadające glisty, z radosnym okrzykiem wyciągane z ziemi.
     Ukrywa twarz w dłoniach,  po chwili odsłania ją.
    – Widziałem żebrzących włóczęgów, z zawiścią i pożądliwie patrzących na mój dobytek. Rozmawiałem z tymi ludźmi, którzy często mówili bełkotliwym językiem, przypominającym niemiecki, podobnych bardziej do zwierząt, niż do ludzi. Widziałem jak oni właśnie rozpromieniają się, opowiadając z równym zapałem o dniach swej zgrzebnej sytości, jak i o paleniu czarownic, czy obdzieraniu trupów. Zawsze skurczeni w swym losie, brudni, zawszeni. I czułem, że jestem tylko jednym z nich, że lada potknięcie losu  może ich uczynić mymi sąsiadami i bliźnimi w nędzy. A od kiedy nastały lata tej strasznej wojny, woń trupów splata się z zapachem wiosny, tłumi słodką gorycz lata i gnilne wonie jesieni. Jadąc zaś tutaj, do Żagania,
śniłem trupy, ciała ludzkie, gnijące, porąbane
jak ciała wołów, świń czy baranów
na kawałki pieczystego, czy do wrzucenia w garnek.
Przerażony obudziłem się, ale nie mogłem
nawet zacisnąć powiek, bo sen wracał.
Cuchnęło mięsem.
Było to przy jakiejś drodze i świeciło słońce.
Jakaś młoda kobieta wyciągnęła do mnie rękę.
Leżało pieczyste wokół, czy do wrzucenia w garnek.
I nie mogłem zacisnąć powiek panie cesarzu,
panie Wallenstein, ojcze, żono, panie i panowie,
dzieci moje i obce.
To wszystko przez to, że się ograniczasz do nauki,
powiedziała życzliwie żona, gdy jej sen opowiedziałem.
Nie wiem, warknąłem, coś tu cuchnie.

    Taaak!. Cuchnie, cuchnie. Tylko poznawanie nie cuchnie! Pozwala uciec od smrodu i wszystkich obrazów podróży..
    J. K. rozprostowuje się, spuszcza nogi na podłogę. Zaczyna przechadzać się po pokoju, przygląda się papierom na stole. Co chwilę bierze to ten, to tamten, ogląda z uwagą? Porusza globusem. Potem przenosi stojące koło łóżka krzesło, stawia go obok stołu, siada na nim, zakłada nogę za nogę. I cały czas mówi. Wstaje. Znowu siada. Wstaje. Przechadza się po pokoju. Niektóre zdania wypowiada wprost do publiczności, inne rzuca jakby mimochodem w przestrzeń. Czasami kaszle.
      – Jeśli o nie idzie byłem zawsze dzieckiem podszyty. Interesowało mnie wszystko. Nie tylko kosmos, ale i kształt płatków śniegu, optyka i sposób obliczania objętości beczek wina oraz możliwość wyznaczania miar. A także: poezja, teologia, astrologia… I przerzucałem się z jednego do drugiego, z dziecięcą niecierpliwością, dawałem się pochłonąć, bo poznawanie jest jak wino, wprawiające w euforię. Z tym, że nie odurza, a tylko wyłącza ze świata. Unieważnia go, jakby był on tylko zbędnym dodatkiem do rozumu. Wtedy też własne ciało jest jedynie odzieniem duszy. Oto przed jej oczyma odsłania się przestrzeń jakby nasycona gęstym, złotosrebrnym światłem. I wyzwala się uniesienie. Jakaś zupełnie bezprzedmiotowa radość. Nie ma ona jednak nic z ciepła, które wyzwala wino rozlewające się po wszystkich porach ciała, lecz jest zimna i wzmaga  napięcie. Napięcie to sprawia, że pocą się ręce, niekiedy całe ciało. Bo dochodzenie do prawdy, jak i miłość, przeżywa się też fizjologicznie.
    – A potem przychodzi zmęczenie i uspokojenie, jak łagodny kac. Czasami zniechęcenie, kiedy nic albo niewiele wyszło. Ale kiedy już rzecz się skończy i mam ją przed sobą  na chwilę odwiedza mnie ulga. Po niej jednak następuje pustka, której nic nie może wypełnić. Wtedy, co jakiś czas, sięga się do tego, co się zrobiło, przerzuca się kartki, czyta ten czy tamten kawałek, i niekiedy czuje się zadowolenie. W końcu jednak zawsze przychodzi rozczarowanie, że nie pojawiło się ani na moment to uczucie euforii i mobilizującego chłodu ogniskujących się w radości.
    – Ta euforia jednak zdarza się rzadko. Za rzadko. Poprzedzają ją zawsze żmudne wysiłki, dłubanina, przerzucanie i czytanie książek, dyskusje, rachowanie, kreślenie linii i figur, marnowanie papieru, jałowość, łażenie tam i sam, przebłyski radości, że do czegoś się dotarło i puste plamy rozczarowań. Jest się wtedy jak skończony pijak, szukający byle płynu, który odurza. I  czasem  faktycznie  w samotności pije się wino, pozwala płynąć myślom byle gdzie, łączyć się skojarzeniom, falować marzeniom i bezprzedmiotowej tęsknocie. I to kończy się kacem prawdziwym, mocnym i męskim. A także wyrzutami i poczuciem winy, mimo, że z pozoru nic się nie stało. Ale się stało: wino oddaliło możliwość tej pięknej euforii. Tak sobie zawsze w takich chwilach myślałem, choć być może, nawet gdybym go nie pił, i tak nie zjawiłaby się ona, bo jeszcze na nią nie przyszedł odpowiedni czas.
    – Chociaż, właściwie nawet nie myślałem, lecz tylko niejasno tliło się to we mnie, napełniając niepokojem. Biada, gdy wtedy ktoś zjawiał się na mojej drodze. Jestem porywczy, łatwo się denerwuję. Nie jeden raz w takiej sytuacji nawrzeszczałem na żonę czy dzieci, nawymyślałem najbardziej mi życzliwym. Potem żałowałem tego. Stawałem się chodzącym kajaniem. Ale, co się stało  nie odstawało się. Częściej więc wypełniała mnie pustka. I poczucie, że nie tylko nikomu z mijanych w wędrowaniu nie mogę pomóc, ale jedynie uciec między gwiazdy, w świat liczb i geometrii. Zamykałem się tedy w sobie, w tęsknocie za spokojem pracy i sytością. Z wyrzutami sumienia, że ucieczka od tego wszystkiego jest moim schronieniem, bo nie umiem i nie wiem jak można to zmienić. I że się boję na samą myśl, że mógłbym przeciwstawić się możnym, którzy na tym wszystkim budowali swą potęgę; pastorom i księżom, którzy to uświęcali i kazali wierzyć, że ten los, ta szamotanina, to zjadanie chwastów i robaków jest uświęcone przez Boga.
    – Wiem, że to, co robiłem w swej pracowni, ważyło nie tylko dla nauki. Pisał mi o tym Galileusz. Podobno nasze prace są nie tylko zwykłym poznaniem. Rozwalając kryształową oprawę świata, do której przytwierdzone miały być gwiazdy, budziliśmy nadzieję, że zmieni się świat ludzki. Listy Galileusza przepełniał entuzjazm. Ale on tyle nie podróżuje. Nie musi. Jemu powodzi się dobrze. Jest syty. Dobrze ubrany, sprytny. Zawsze też powtarza, że człowiek, który rozumem nie potrafi zarobić na utrzymanie, budzi jego pogardę. Ja więc zarabiam u niego tylko na tą pogardę. Ale Galileusz źle skończy. Wiem to, widzę jasno. Pewnie niebawem i do niego wybierze się po duszę do teatru kukiełek mój ojciec. A widzę to nie dlatego, że jestem astrologiem, lecz podróże nauczyły mnie tego. Wędrowanie, którego nie lubię.
    – Dlatego ulegam pracy. I kiedy dokonuję obliczeń czy patrzę w nocne, bezchmurne niebo  wyłączam się z tego świata. A to, co widzę i to, co myślę, obrębiam nicią pozoru, która w kulturze snuje się przez wieki od Pitagorasa i Platona. I z niechęcią myślę o kolejnych podróżach.
    – Astrolog powiedziałby, że nasza astronomia urodzona została pod znakiem  Wodnika. Bo w tym znaku było słońce, kiedy Kopernik przyszedł na świat. Naukę jego udoskonalił Galileusz odkryciami  za pomocą lunety, no i ja skromnymi obliczeniami praw ruchu planet. Tak mi się przynajmniej zdaje. Odkryłem oto, że każda planeta krąży wokół słońca po elipsie. Przy czym: słońce znajduje się w jednym z dwu ognisk tej elipsy. Ustaliłem też, że promień wodzący planety zakreśla w równych odstępach czasu równe pola.
    J.K.. milknie. Podchodzi do plansz, przedstawiających te prawa, przygląda się im w zamyśleniu. Odwraca się i mówi do widowni.
    – Ale najprawdziwszą euforię przeżyłem, gdy udało mi się udowodnić, że kwadraty okresów obiegów planet są proporcjonalne do trzech potęg ich średniej odległości. Zjawiło się to w mym umyśle 8 marca 1618 roku, choć w pierwszej chwili odrzuciłem to, bo nie pasowało do wcześniejszych rachunków. Ostatecznie jednak 15 maja myśl ta powróciła i przy nowym jej porywie opanowała ona ciemność mego umysłu, w wyniku zaś tego nastąpiła taka doskonała zgoda między siedemnastoletnim trudem nad obserwacjami Tychona i moimi rozważaniami, że początkowo sądziłem, iż śnię, i przyjąłem, że potrzebne są poszukiwania dla poparcia prób. Ale to jest całkowicie pewne i dokładne, że  proporcja między okresami jakichkolwiek  dwóch planet jest równa półtorej porcji średnich odległości.
    – Zaraz jednak wraz z radością odkrycia, pojawiło się przerażenie. Bo jeżeli mam rację, to wszechświat sprowadza się tylko do liczb i wielkości. A gdzie boże tchnienie, światło przenikające wszystko? Gdzie cuda, jakości, barwy, sensy i cele , w które Bóg świat uposażył. Czyżby  świętość bytu była tylko pozorem? I to za sprawą kilku schludnych określeń! Co bowiem znajduje się w umyśle ludzkim prócz figur i wielkości?
     Z porażającą jasnością pojąłem, że jedynie te rzeczy możemy rozumieć w sposób właściwy, i że nasz sposób pojmowania jest w tym zakresie tego samego rodzaju, co pojmowanie boskie. Przynajmniej o tyle, o ile jesteśmy zdolni do zrozumienia czegokolwiek w naszym doczesnym życiu.
    Światła zaczynają wirować jak na początku. J.K. łapie się za głowę. Pauza.
˛    – I od tej chwili mój wewnętrzny świat jest rozdarty. To, co zrodzone z euforii poznania, dla której oddam wszystko, spowodowało spustoszenie kosmosu. Runęła dotychczasowa moja wiara, do czego nigdy i przed nikim nie mogę się przyznać…
     – A teraz ten sen, ojciec ze swym teatrzykiem dusz, moja w nim rola.
    Zanosi się kaszlem, gdy uspakaja się, mówi:
    –  Zaraz chyba zwariuje, zwariuję, zwariuję.
    Światła wirują coraz szybciej, w pewnym momencie gasną.

3.

    Pokój oświetlony światłem dnia. Muzyka (np. Contrapunctus III  J.S.Bacha). Płynie przez jakiś czas. J.K. siedzi milcząc na krześle przy stole. Zapala świecę stojącą w lichtarzu. Ogląda jakieś plansze z geometrycznymi rysunkami. W pewnej chwili odkłada je i słucha. Pauza. Zaczyna wreszcie mówić. Muzyka zdaje się jakby podkładem wypowiadanych słów. Nie zagłusza ich. Określa tylko ich rytm.

Muzyka, zawsze muzyka, nawet
gdy milknie moje serce,
zachowuje miary.
Lustrzana, rozpływająca się
wśród gwiazd
siostra geometrii.
Pilnie baczy, aby proporcje
zachował nawet chaos
duszy ziemi

Muzyka, zawsze muzyka, nawet
gdy ściany mego serca wypchną
ostatnią kroplę krwi 
będzie płynęła dalej i dalej,
jakby była ściegiem wiecznego
rozumu.
Jakby po niezmierzonym kosmosie
ślizgało się boże tchnienie,
kreśląc koła, elipsy, wielościany.
Po wewnętrznej stronie trwania.

    Dłuższa pauza. Muzyka płynie nadal, ale przycicha. Milknie wreszcie. Gdy staje się nieobecna  J. K. znowu męczy kaszel. Zanosi się nim. Kiedy ustaje  pauza. J. K. mówi. Najpierw zwrócony jest do ściany, plecami do widowni. Potem zwraca się do niej. Po chwili zaczyna wolno chodzić.
     Ten mój kaszel to też muzyka. Muzyka mojego życia. Żagania. Niedawno dowiedziałem się, że Wallensteina pozbawiono stanowisk i dostojeństw. To pewnie dlatego nie przychodzą żadne pieniądze. A zostało już tylko kilka guldenów. Każdy grosz trzeba wydzielać. Dawno już w domu nie było mięsa. Dobrze, że od sąsiada można tanio czasem kupić parę ryb. Na mleko niedługo zabraknie. Dzieci już marudzą na jedzenie. A to ledwie roczne wydziera się. Nie! To jednak nie jest muzyka. A kiedyż ostatni raz mogłem spokojnie jej słuchać? Już nie wiem. Tylko płynie ona we mnie w środku. Jak zawsze, nawet w najtrudniejszych chwilach. I taka jest różna. Czasami pogodna, niekiedy wzniosła. Bywa też skoczna i lekka. To dzięki niej chce mi się żyć. Inaczej: ona jest chęcią mego życia. Wydaje mi się, że nią oddycha kosmos, według niej  układa się mleczna droga gwiazd, kształtują się obroty planet. Ma doskonałość matematyki. Oddala wszystkie sprawy i rzeczy. Unieważnia dzień powszedni. Wszystko, nawet to, co najzwyklejsze zamienia w święto. Zawsze odzywała się we mnie, nie tylko wtedy, gdy nie mogłem już wytrzymać, ale w chwilach, kiedy nie szła mi praca, czy nazbyt doskwierała obojętność świata. Nią opędzałem nawet babskie zrzędzenie; zwłaszcza mojej pierwszej żony, której nigdy nie obchodziło, co robię. Ona zresztą  nawet nie trzymała żadnej książki w ręku, prócz książki do nabożeństwa. Głupi, babski zwierzoczłekoupiór! Co ja mówię? Przecież nie tak dawno słuchałem prawdziwej muzyki! Przecież kilka tygodni temu, gdy w niedzielę po południu przechodziłem koło kościoła  słyszałem organy. Tak, organy. Gdzie to było? U augustianów, czy w kościele przy kolegium jezuickim? Co to było? Już nie pamiętam. Mąci mi się w głowie.
    Znowu muzyka. J.K. wsłuchuje się w nią. Odwraca się do widowni, mówi:
     Co  ja teraz mam robić? Żadne lekarstwa nie pomagają na ten mój przeklęty kaszel. Czasami dusi mnie tak, jakby śmierć wchodziła przez gardło. A już zdawało się, że jest lepiej. Zacząłem wychodzić z domu, przesiadywałem w drukarni. Nawet coś pisałem. Kilka razy byłem z żoną i dziećmi na spacerze. Chodziłem też sobie sam. Pod wieczór, gdy zmierzch opada na ubranie, dotyka twarzy, rąk; gdy nikogo opodal nie ma  odczuwałem nawet urokliwość tego miasteczka, piękno okolicznych pejzaży, jakby przesyconych pogodną muzyką. Lubiłem patrzeć jak nad łąkami i lasami unoszą się mgielne opary i wiszą, pogrążone w cieple umierającego dnia. Wtedy zdawało mi się, że wracam do zdrowia. Nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie wybrać się do Regesburga. Ma tam się przecież odbyć zjazd elektorów cesarstwa. Mógłbym więc upomnieć się o zaległą pensję cesarskiego matematyka.
     Wiem, że to daleko. Podróż potrwałaby pewnie ze trzy tygodnie, ale po drodze mógłbym w Lipsku odwiedzić mojego przyjaciela Filipa Müllera. Nie pojechałem jednak, bo postawiłem sobie horoskop, z którego wyszło, że moje serce nie wytrzyma podróży i umrę w Regesburgu 15 listopada 1630 roku. Horoskop mówił też, że nawet po śmierci moje ciało nie zazna spokoju. Za kilka lat bowiem żołnierze króla Szwecji zniszczą cmentarz. Wyobraziłem więc sobie oto (gdy mówi wiersz  słychać muzykę), że leżę sobie bezimienny w ziemi;
żal pożyczyło mi kilka obcych psalmów.
Że coś szepce moje minione życie,
jakieś sceny przelewają się w mózgu,
jakieś rachunki, prócz rachunku sumienia.
Dalej oto rosną mi włosy, paznokcie.
Garść piachu odgrywa sztukę wieczności,
a ja zabrałem się do rozkładania.
Zło zaś i dobro bawią się w ciuciubabkę
z żalem.
    J.K. zaczyna się śmiać.  Muzyka cichnie.  Śmiech zmienia się w złośliwy rechot.  Potem przechodzi w kaszel. Znowu słychać muzykę, którą kaszel zabija. Po jakimś czasie jednak przestaje kaszleć. Płynie znowu muzyka. Po niej  krótka pauza.
     Ach te wszystkie horoskopy! Śmiać mi się chce. Chociaż astrologia, która jest ich podstawą, to przecież głupia córka astronomii. Ale, mój Boże, czy  matka byłaby taka mądra, gdyby tej głupiej córki nie było? Musiałaby umrzeć z głodu, gdyby nie jej pomoc. Nie trzeba tylko przesadzać.
    J.K. mówi w zamyśleniu:
     Kiedy bowiem wszechświat okazuje się niezmierzony, a jego przestrzenie pełne niepoliczalnej ilości gwiazd; kiedy miejsce na niebo staje się tylko przypuszczeniem, słońce  ledwie symbolem Boga-ojca, firmament gwiezdny –  Boga-syna, zaś przestrzeń między nimi – Ducha świętego, jakąż faktyczną wartość może mieć astrologia?  Bo czasy moje nie znają już wiary, lecz tylko pobożność, która zadowala się substytutami. Cała ludzkość okazuje się jednak ledwie cząstką ziemi. A szukanie powiązań pomiędzy pojedynczym człowieczym istnieniem i układem  gwiazd, to szukanie czegoś, co nigdy nie może być znalezione. Bo niby prawem jakiego mechanizmu układ Raka czy Koziorożca miałby wiązać się z losem tego oto Kohla, Morgensterna czy Mejbauma? Oczywiście mógłby! Bo wszystko ze wszystkim się splata. Lecz jeśli tak  to jak znaleźć w owym wszystkim wskaźniki przypadków pojedynczych ludzkich drobin? To tak jakby szukać przyszłości ziarnka piasku na pustyni poprzez określenie kierunku i siły wiatru, wilgotności powietrza, natężenia słonecznych promieni! Pewnie ta przyszłość jest przez to wszystko określona, ale jak, w jaki sposób, powiedzieć niepodobna.
    Znowu zanosi się kaszlem. Gdy ustaje, chwilę stoi bez ruchu. Sapie. Idzie do stołu, nalewa wody do kubka. Pije. Potem mówi dalej.
     – Astrologia się więc skończyła. I pozostały po niej piękne, martwe znaki. Na różne sposoby starałem się to ludziom tłumaczyć. Choć przecież  z drugiej strony  żyję z niej, a nie z tworzenia wiedzy o gwiazdach. Albo może inaczej: zachowałem jej znaki, aby używać ich jako form do przedstawienia zależności i dróg w innym, niż dawnych astrologów kosmosie. W kosmosie, na który składają się konstelacje międzyludzkich odniesień, od których faktycznie pojedyncze losy zależą. One też, jak i cały wszechświat, stanowią zegar o precyzyjnym wewnętrznym mechanizmie. Tyle tylko, że aby go poznać  trzeba wpatrywać się nie w gwiazdy; zlekceważyć astrologiczne zasady wyliczeń i obserwować życie; czytać filozofów, poetów i historyków, którzy widzieli, przeżyli i przemyśleli sprawy i rzeczy, jakie żadnemu Kohlowi, mojemu Wallensteinowi czy Morgensterowi się nie śniły, a nawet  nie przyśnią się. Ale o tym  próżno by komukolwiek mówić i przekonywać!
    Mówi i uśmiecha się
    – Patrzę więc w gwiezdne mapy, sam wiele ich też stworzyłem, liczę, oznaczam odpowiednimi symbolami Zodiaku, i tym, którzy chcą mi za to dobrze płacić albo są przynajmniej mi życzliwi opowiadam to, co sami by wiedzieli, gdyby tylko pomyśleli i wyciągnęli wnioski z Tukidydesa, Cezara, Wergiliusza, Platona, Cycerona czy innych. Ubieram to w szaty astrologicznych formuł. I wtedy dopiero mi wierzą. Choć wieczna powtarzalność zegara człowieczego kosmosu  każdemu wyznacza treść godzin, dni i miesięcy. Zależnie od tego czy jest młody czy stary; jak jest czy nie jest dostojny, jaki ma majątek i pozycję w państwie czy kościele; czy coś zdarza mu się w czas wojny lub zarazy, albo choćby w tak niepewny i niejasny czas, w jakim przebiegło marne moje życie.
    Znowu  muzyka. J. K. słucha jej, kiedy ucichnie  pauza
     – Muzyka, muzyka, muzyka. Muzyka chrypienia w moich płucach. Muzyka dygotu gorączki, która rozlewa się po całym ciele. Niskie i wysokie tony bólu przebiegającego przez krzyż, miednicę; rozchodzące się promieniście po nerwach nóg od góry w dół i od dołu w górę. To wszystko dzisiaj jest moją muzyką. Wprawionymi w ruch przez tę pogodę organami. Albo orkiestrą smyczkową. (Pauza). Co ja robię w tym pokoju? Po co się ubrałem, jakbym miał gdzieś wyjść albo kogoś oczekiwał?
    Patrzy nerwowo wkoło. Dotyka ramion, piersi. Pauza.
          -Trzeba wracać do łóżka i starać się zasnąć. Wtedy nawet kaszel mniej dokucza. To wszystko przez ten sen z ojcem! Gdzie jest moja matka  czarownica, której tak się bał?
    Rozgląda się po pokoju. Znowu przez chwilę płynie muzyka, gdy cichnie  J.K. zbliża się do łóżka, siada na jego brzegu i zaczyna się rozbierać. W trakcie tych czynności mówi:
    – Gdzie matka? Pewnie gdzieś znowu poleciała na miotle na sabatową orgię. Och! Czemu nie pozwoliłem jej spalić? No tak: przecież nie żyje. Może jej dusza leży w skrzyni kukiełek mego ojca, który przygotowuje jej kolejną rolę. Pewnie się wścieka, bo rola będzie podrzędna.
    – A jaką rolę ja odgrywam tutaj w Żaganiu? Komu naprawdę jestem potrzebny. Moim dzieciom, żonie. I to chyba wszystko. Nawet moje astronomiczne prace zna mniej ludzi w Europie, niż w średnim mieście gromadzi pastor na nabożeństwie. Czyżby naprawdę było to tak mało pożyteczne? Mniej od kazań pastora? Przecież chodziło mi w nich o coś więcej, niż czystą naukę. Każda  to pytanie i próba odpowiedzi o harmonię bytu, której żadna muzyka nie dorównuje. Co najwyżej  stanowi tylko jej odblask? Ale czy naprawdę jesteś tego pewien Janie Keplerze? Skąd o tym wiesz? Od Pitagorasa, Platona, od filozofujących Ojców Kościoła i kilkunastu mistyków? Przyznaj się, szczerze się przyznaj, że żadne zdanie napisane o harmonii kosmosu nie było twierdzeniem. Wiesz przecież doskonale, co znaczy twierdzenie w nauce, ile wymaga trudu jego udowodnienie, jakiej potrzebuje precyzji. A co z tym wspólnego mają wszystkie twoje sądy o muzyce sfer, o proporcjach, kontrapunktach, doskonałości form figur, w których umieszczone są gwiazdy i planety. No tak, tak, wiem to dobrze. Równie dobrze jak to, że dzieciom trzeba dać jeść, ubrać je, dać dach nad głową. Wszak muzyka bytu, harmonia kosmosu jest jak schronienie mych dzieci. Jak ich bezpieczeństwo i sytość. Goła teoria jest jak nakarmiony żebrak, który nie ma odzienia. Muzyka jest tym odzieniem ciała świata! Nie ta słyszalna, nawet nie ta rozlewająca się wobec słuchającej siebie duszy, lecz odziewająca uporządkowany potok aksjomatów, założeń, modeli teoretycznych.    
     Jestem rozdarty. Wiem, że dla czystej nauki nic z tego nie wynika. Wiem, że zwykły pastor łatwiej oferuje to schronienie światu, niż ja. No tak: ale on nie musi odpowiadać za słowa?
     – Co ja mówię, co mówię i po co?
    Kładzie się na łóżku. Pauza. Znowu słychać muzykę. Przerywa ją długi kaszel. W trakcie jego trwania zaczynają wirować światła.
    – Już nie mogę, nie mogę! Och matka, moja matka! Ona umiałaby znaleźć odpowiednie zioła, sporządzić wywar czy mikstury. To było dla niej przecież łatwiejsze, niż spędzić czy odebrać płód. A może leczyłaby mnie psim sadłem? I może wreszcie ucichłaby ta okropna muzyka mojego starego, zepsutego ciała.
    Przez jakiś czas leży w milczeniu. Przewraca się tylko niespokojnie z boku na bok.
    – Ten ból, niemoc!
    Pauza.
    – Gdzie ja jestem? No tak, tak: w środku świata i na jego końcu.
    Pauza. Słychać płacz dziecka gdzieś poza sceną. Światła zaczynają wirować jak na początku drugiej części. Dzieje się to w ciszy. J.K. oddycha z trudem. Ciężko. W pewnej chwili słychać pukanie do drzwi. Najpierw ciche, delikatne. Pauza. Mocniejsze pukanie. J.K. Głośno sapie. Pauza. Znowu pukanie, tym razem głośne
    – Kto tam?
     -To ja, śmierć
     Słowa te wypowiada miękki, kobiecy głos zza drzwi.
     -To już? Teraz? Tak bez żadnego przygotowania?
     -Tak. Tobie ani mnie to niepotrzebne.
    J.K. unosi się na łóżku, siada
     -Co mam zrobić?
     -Nic. Naprawdę nic.
    Gdy głos wypowiada to – znowu słychać muzykę. Miękką, delikatną i słodką. Między łóżkiem a drzwiami, które wolno i ze skrzypieniem otwierają się  pojawia się świetlista droga. Od jej podłoża unoszą się opary. Sięgają do kolan. J.K. wkracza w nią, idzie, znika za drzwiami. W czasie tej sceny  spokojna recytacja śmierci. Gdy się ona skończy –  jeszcze moment muzyki. Ciemność. Pauza.
     Trwam przy tobie,
    abyś nie trzymał się samego siebie.
    I wszystkiego, co jest tobą: twych rozterek,
    spraw ważnych, przeszkód i zamiarów.
    One i ty to jedno.
    Kiedy więc zgaszę ciebie i one
    przestaną tlić się niepokojem, zniechęceniem,
    radością, czy złem.
    Zobojętnieją w naturę.
    Bo czy kamień ma jakieś sprawy
    i odcięty paznokieć?
    Czy są sprawy minerałów?
    Kolorów tęczy?
    Powietrza?
    Kiedy mnie więc z tobą nie ma,
    a tylko źrenice twoje rozszerzają się
    na wieść o możliwej mojej obecności 
    przyjmij dystans, którym cię obdarzam.
    I otul się nim jak ręcznikiem po kąpieli.
    Nie drżyj
    przed ślepą zawartością losu.
    I nie ode mnie się odsuń,
    lecz od siebie.

    KONIEC

Leave a Reply