Przejdź do treści

Celińska od 35 lat na scenie

Premierą "Grace i Gloria" Toma Zieglera na deskach Teatru Na Woli (23 marca) reżyser i dyrektor Bogdan Augustyniak uczcił 35 lat pracy artystycznej Stanisławy Celińskiej, przez wiele lat związanej z tą sceną. Były kwiaty (z szarfami), m.in. od Ministra Kultury, była obecna pani prezydentowa Maria Kaczyńska, mistrz Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski, były gratulacje i prezent od prezesa ZASP Ignacego Gogolewskiego (wiertarka…) i burzliwe oklaski. Stanisławie Celińskiej partnerowała w spektaklu Lucyna Malec. Dołączamy się do gratulacji i przedrukowujemy portret artystki z teatralnego programu.
Stanisława Celoińska odbiera gratulacje
Kobieta, której można zaufać

Fenomen Stanisławy Celińskiej polega na czymś więcej niż tylko powszechnym podziwie dla jej precyzyjnego warsztatu, oryginalnej interpretacji czy naturalnej muzyczności. To, że mamy do czynienia z aktorką wybitną, obdarzoną intuicją, rzetelną w swoich poszukiwaniach, odważną i oddaną pracy to oczywiste. I potwierdzają to jej liczne osiągnięcia w teatrze, telewizji, filmie i na estradzie. Ale Celińska jest kimś więcej niż tylko aktorką wyśmienitą. Jest przede wszystkim kobietą, której się ufa, jest kimś bliskim, u której chętnie w trudnej sytuacji szukałoby się rady i pomocy. To kobieta po przejściach, których nie ukrywa. Kobieta, która pokonawszy własne słabości podźwignęła się i zachwyciła swoją sztuką.
Co więcej, niedostatki fizyczne aktorki działają – choć nie powinny – na jej korzyść. Celińska bowiem mimo że kobieta słusznej budowy, na scenie porusza się jak piórko, jest zwinna i porażająco eteryczna, Ta niezwykła okoliczność nasuwa porównania tylko z jednym równie wspaniałym artystą, mianowicie z Tadeuszem Łomnickim, który mimo swej zwalistości w przesławnym spektaklu „Ja, Fauerbach” sprawiał wrażanie człowieka bez ciężaru, kiedy przedstawiał fruwające ptaszki świętego Franciszka.
Wielka atencja, jaką się Celińska cieszy, to swoista karta kredytowa, ale z pełnym pokryciem. Artystka bowiem sowicie odpłaca za zaufanie, jakim darzą ją niezmiennie widzowie.
Sympatia towarzyszyła jej od zawsze, od filmowego debiutu w roli Niny w „Krajobrazie po bitwie” Andrzeja Wajdy, właśnie dlatego że nie była to rola jednoznaczna, łącząca pozorną oschłość ze skrywanym ciepłem. To swoiste przełamanie ostrości i miękkości charakteru miało stać się znakiem rozpoznawczym Celińskiej: oto kobieta mocna jak stal, ale słaba i wymagająca opieki, Oto ktoś jak mama, która otoczy nas ramieniem w potrzebie, mocna, wyrozumiała, cierpliwa ale przecież słabiutka jak liść na wietrze. Te wykluczające się cechy wiąże Celińska w dziwny a jedyny splot, uwiarygodniający działania jej postaci, które cierpliwie i z rozwagą lepi. Choć czasem na granicy artystycznego ryzyka.
Osiągnąwszy w zawodzie tak wiele, a jeszcze więcej u publiczności, nie waha się nadwerężać kredytu zaufania, jeśli w grę wchodzą nowe wyzwania artystyczne. Wtedy działa jak żelazna dama z jej popisowej pieśni ze złowieszczym refrenem „Uśmiechnij się” – tyle zwycięskiej, co groźnej. Tak było, kiedy uwierzyła w odmienną, samoswoją sztukę inscenizacyjną Krzysztofa Warlikowskiego, w którym zobaczyła artystę nadającego na podobnej fali emocjonalnej. Artystka z ogromnym dorobkiem, ustalonej pozycji, pewnie stawiająca kroki na scenie, z niewinnością debiutantki oddała się w ręce młodego reżysera. Odważnie zagrała rozbuchaną zmysłowo Gertrudę w jego „Hamlecie”. A potem kobietę z taniego peepshow w „Oczyszczonych” Sarah Kane, czy też podejrzanego Trinkulo w „Burzy”. Rolę w „Oczyszczonych” chciała wielokrotnie odrzucić, przerażona jej wieloznacznym wymiarem i ryzykownym ekshibicjonizmem, ale nie poddała się i zwyciężyła, dowodząc absolutnego oddania sztuce.
Obdarzona mocnym głosem i darem bezbłędnej interpretacji stworzyła prawdziwą kolekcję przejmujących i wzruszających pieśni, których wybór złożył się z czasem na „Domofon, czyli Śpiewniczek domowy Stanisławy C.” w reżyserii Jerzego Satanowskiego. Pokazywany na scenie Biała Lokomotywa Teatru Na Woli. Śpiewała od zawsze, odnotowując triumfalne wykonania songów Brechta w „Operze za trzy grosze” w warszawskim Ateneum czy w „Mahagonny” w stołecznym Teatrze Współczesnym, zbierając entuzjastyczne recenzje po festiwalach piosenki aktorskiej we Wrocławiu czy też po premierach swoich piosenkarskich recitali. Ale dopiero „Domofon” ukazał w pełni skalę jej wokalno-aktorskiego talentu – jest to bowiem spektakl, będący opowieścią o losie kobiety doświadczonej, która się nie poddaje, przedziera przez życia i mimo upadków zwycięża. Mądre, krzepiące śpiewowisko, w którym znalazły się pieśni i piosenki wcześniej przez Celińską wykonywane, tak jednak powiązane, ze składają się na całość, wbijającą słuchaczy w fotel, Spektakl kończy Celińska piękną piosenką Jana Wołka „Śpiewnik domowy”, pochwała domowego zacisza. Po młodości durnej i chmurnej brzmi to szczególnie przekonująco.
Od czasu do czasu widujemy Celińską w telewizji – rzadko w Teatrze Telewizji, częściej w serialu i programie kabaretowym lub słuchowisku. W teatrze TV zagrała z wielkim wyczuciem Matkę umierającego na AIDS syna w przejmującej sztuce Ingmara Inqista, „Pięćdziesiąt jeden” (w reż. Łukasza Barczyka) – stworzyła niemonumentalną postać kobiety skrywającej cierpienie za maską oddanej opiekunki i czułej powiernicy. Film, mimo że sporo w nim grała, nie potrafił znaleźć dla niej odpowiedniego zadania. Tym bardziej warto zwrócić uwagę, ze Celińska bez trudu wygrała kilka lat temu plebiscyt czytelników „Tele Tygodnia” na gwiazdę Teatru TV, pozostawiając w tyle sławy młodsze i wydawałoby się bardziej niż Celińska popularne. To jeszcze jedno potwierdzenie jej zupełnie wyjątkowej pozycji „niegwiazdorskiej gwiazdy”, naszej dobrej pani w telewizji, której bliskości tak widzowie potrzebują. Moźe tak jest także dlatego, że Celińska unika jak ognia pouczania, że nie korzysta z prawa mądrzejszego, który wie od nas więcej i stawia kropkę nad „i”. W jednym z wywiadów na pytanie o definicję aktorstwa odpowiedziała: „Najlepszą definicję aktorstwa miała moja babcia, Mówiła: „Stasiuńka, weszłaś już w nią?” A Stasiuńka… wchodziła. I dlatego ją kochamy.

Tomasz Miłkowski
 
 
 
 

Leave a Reply