Przejdź do treści

Przegląd młodej dramaturgii

Refleksje po przeglądzie spektakli nagrodzonych w dorocznym konkursie na wysatwienie polskiej sztuki współczesnej. Czy młody polski dramat jest lepszy?

Stare i nowe z nudą w tle

Nie zawsze to, co nowe, nowym jest w istocie, a to, co stare, starym jest. Ten wzniosły banał ciśnie się na usta po przeglądzie wyróżnionych w tegorocznym konkursie Ministerstwa Kultury na najlepsze wystawienie polskiej sztuki współczesnej w ubiegłym sezonie. Konkurs jest poza podejrzeniem, oczywiście, chwała, że jest, że pobudza zainteresowania najnowszą rodzimą dramaturgią. Wszelako niekoniecznie przynosi same zdrowe owoce. Więcej nawet: pogoń za nowością sprawia, że polska „klasyka” współczesna, sztuki Różewicza, Mrożka, Grochowiaka, Iredyńskiego, Krasińskiego, by wymienić tylko samą elitę, prawie zniknęły z afisza. A kiedy się pojawiają, budzą entuzjazm i zdumienie publiczności, że takie aktualne, wcale nie zleżałe.
Nie chcę wszakże apelować o poniechanie poszukiwań za dramatem świeżym, niosącym pytania paląco aktualne, rozpoznającym nowe zjawiska i penetrującym czas nam współczesny, tak przecież gęsty od konfliktów, rozczarowań, zderzeń wyobrażeń z rzeczywistością. Zgłaszam jedynie wątpliwość, czy spektakle nagrodzone w tym roku w rzeczy samej ku takim oczekiwaniom nas zbliżają, czy tez może przeciwnie, rozczarowują swoją wtórnością lub powierzchownością.
Gospodarz przeglądu laureatów, Teatr Narodowy, niewinny. Przeciwnie dla przeglądu zasłużony, – dał przestrzeń na obstalunek, a to w Fabryce Wódek Koneser, a to w Pawilonie Handlowym na Kamionku, a to w sali prób i wreszcie – raz prawie po bożemu – w Teatrze Małym, choć na sposób nowoczesny, para bohaterów bowiem występowała niczym na ringu, otoczona widzami. Cztery spektakle, ale właściwie tylko jeden. czyli „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka z teatru legnickiego, naprawdę wart pamięci. Dramat Wojcieszka trafia w czas, opowieść o Bogusiu-rewolucjoniście, młodym robotniku, który nie może odnaleźć swojego miejsca w nowym „wspaniałym” świecie pobudza do refleksji, a obrana forma zaskakuje. Autor i reżyser w jednej osobie obrał bowiem dość ryzykowną formę, umiejscawiając akcję w naturalnej przestrzeni blokowiska, a stylem gry miał uwiarygodnić autentyzm przedstawianych wydarzeń. W dużej mierze to się powiodło, choć gwoli prawdzie trzeba będzie zgłosić i do tego spektaklu pewne zastrzeżenia.
W porównaniu jednak z pozostałymi spektaklami przeglądu „Made in Poland” zakrawa na arcydzieło. Spektakle pozostałych nagrodzonych teatrów wyglądają na powtórki z przeszłości – twórczość autora ukrywającego się pod pseudonimem Sławomir Shuty za bardzo pachnie dramaturgią Ionesco, a jego „Cukier w normie” niewiele nowego wnosi do naszej wiedzy o współczesnym świecie, utwór "Verklarte Nacht" Michała Bajera.. na dwie doświadczone aktorki, Krzesisławę Dubielównę i Jadwigę Skupnik  (choć to materiał do popisu aktorskiego bez wątpienia) nie przekracza ram skeczu,  „Surwiwal albo wyjść na plus” zaś Anny Burzyńskiej przypomina ćwiczenie na zadany temat: jakim językiem posługuje się znudzona młodzież nasza (osobliwie z kręgu yuppies) i dlaczego. Niepowodzenie tych przedsięwzięć wynika z ich charakteru: to ilustracje przygotowane pod z góry u8patrzoną tezę. O ile u Wojcieszka bunt Bogusia, jego zagubienie i na koniec dwuznaczny happy end z piosenka Krzysztofa Krawczyka jako plastrem na wszelki ból egzystencjalny, są integralne, wynikają organicznie z wnętrza spektaklu, a co więcej, powołanej w przestrzeni parateatralnej rzeczywistości, o tyle pozostałe spektakle rażą szkicowością. W „Cukrze w normie” poetyka dłużyzny, dojmującej nudy jest zabiegiem celowym, ma wydobyć dojmujący banał życia toczącego się w blokowisku. Reżyser Piotr Waligórski i jego Teatr Łaźnia Nowa z Nowej Huty chce pokazać wegetację duchową, która poraża, atoli, dalibóg, nie przekracza ram obserwacji poczynionych przez Ionesco w „Łysej śpiewaczce”. Spektakl zatrzymuje się na zewnętrznej rejestracji objawów, nie sięga przyczyn, nie drąży istoty, poddając widzów próbie nudy.
Z nudą walczą także bohaterowie „Surwiwalu”, osobliwie On, który, aby rozproszyć pustkę umawia się na seks z nosicielką HIV. Przed nudą nie mogą się obronić i widzowie, którzy wysłuchują osobliwej glątwy, jaką porozumiewają się młodzi, uciekający od szczerości i zwyczajności. Anna Burzyńska, autorka tego dramatu, to nie byle kto. Ma za sobą kilka wystawionych dramatów, nie tylko w Polsce, a jej „Najwięcej samobójstwa zdarza się w niedzielę” to jeden z najważniejszych tekstów nowej dramaturgii, ukazujących koszty polskiego wyścigu szczurów. Ale Burzyńska to także literaturoznawca, znawca dekonstrukcji i postmodernizmu – „Surwiwal” jest więc ofiarą złożoną na ołtarzu jej pasji naukowych – to raczej laboratorium językowe neonowomowy, którą autorka wydaje się tyleż oburzona, co i odurzona. Język jednak rzadko bywa dobrym bohaterem scenicznym.
Najmłodszy spośród autorów zaprezentowanych podczas przeglądu sztuki, Michał Bajer, potraktowany został z nadmierną życzliwością. Owszem aktorski Teatru Polskiego pod wodzą Pawła Miśkiewicza zgrały wyśmienicie, wykorzystując atuty teatru absurdu i teatru w teatrze. Zagrały jednakże w wątpliwej sprawie, jedyny bowiem wniosek, jaki wynika ze spotkania z nimi to potwierdzenie ich klasy aktorskiej. Dramat jest jedynie zapowiedzią dramatu, zaledwie się zaczyna, ale nie rozwija i grzęźnie w dziesiątkach dygresji na mieliźnie. I tym razem – na mieliźnie nudy. Byłoby ze wszech miar niedobrze, aby dyrektywa nudziarstwa poczęła obowiązywać w nowej dramaturgii.
W tej sytuacji warto pamiętać o mistrzach i trochę się u nich uczyć. Choćby u Harolda Pintera, którego Nobel wstrząsnął częścią teatralnego światka. Albo od Mrożka, którego przypomniał Narodowy na scenie Teatru Małego premierą dziesięcioleciami niegranej „Rzeźni”. Rzecz ciekawa, że to radiowe słuchowisko Mrożka, pisane pod wrażeniem wątpliwych eksperymentów artystycznych spod znaku body art. (przez 30 laty), nieoczekiwanie rymuje się z dominującą tendencją w dzisiejszym teatrze polskim. „Rzeźnia” okazała się całkiem krzepka i młoda jako nadspodziewanie aktualny traktat o upadku kultury, poniekąd na własne życzenia, osobliwie w czasach triumfującego pochodu komercji. Do pejzażu katastrofy kulturalnej po II wojnie światowej, jaką zarysował w swoich wierszach i dramatach Tadeusz Różewicz, Mrożek dopisał ciąg dalszy – katastrofę graną za ciężkie pieniądze. „Rzeźnia” w interpretacji scenicznej Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej ukazuje dramatyczny moment przesilenia w polskiej kulturze, sztuce, teatrze – ukazuje artystów poszukujących po krętych, często obłędnych drogach wyjścia z pułapki odrzucenia. O nową publiczność idzie walka – Mrożek z tego pokpiwa, nowi autorzy, przerażeni wyobcowaniem teatru, szukają porozumienia z widzem. Mrożek ostrzega: ani strupieszała dawna forma, ani naśladowanie życia, wręcz „robienie życia” na scenie nie rokują nadziei na przyszłość. Warto słuchać starego mistrza.
 Młodzi uciekają z budynków teatralnych, szukają miejsc, nie kojarzących się ze „strupieszałą formą”. Potwierdził to opisywany przegląd. Ale, paradoksalnie, do tych nowych miejsc wprowadzają skamieliny z przeszłości, osłonięte nowym opakowaniem. W „Rzeźni” Mrożek pokazuje przekroczenie: sztuka staje się życiem, zarzynanie zwierząt staje się przedmiotem publicznej adoracji w filharmonii. Młodzi z „filharmonii” uciekają, „zarzynają zwierzęta” (mataforycznie!) w przestrzeni naturalnej. W najlepszym spektaklu przeglądu, „Made in Poland” często przekraczana jest niewidzialna granica między grą a prawdą życia. To zawsze fascynowało artystów (patrz: Mrożek), ale też zawsze niosło pewne niebezpieczeństwa. Obowiązują tu zresztą dość twarde reguły: taki rodzaj gry wymaga szczególnie wysokiej samoświadomości techniki aktorskiej i umiejętności posługiwania się tą techniką; taki rodzaj gry nie może zagrażać widzom, w szczególności fizycznie, to jest ani nie może naruszać ich przestrzeni wolności, ani stwarzać sytuacji niebezpiecznych; wreszcie nie powinien taki rodzaj gry przeistaczać się w „bycie sobą”.
Tymczasem nie respektowanie wymienionych reguł w „Made in Poland” miewa miejsce. Dotyczy to zwłaszcza aktora grającego rolę mentora Bogusia, jego byłego nauczyciela-alkoholika. Aktor na naszych oczach wypija parę kufli piwa, po czym też na naszych oczach „wymiotuje” wypitym piwem. Rzecz nie polega na tym, aby widz zobaczył aktora, który się upił, ale aktora, który zagrał upitego. Pokusa dążenia ku prawdzie bywa jednak nieposkromiona,. Wojcieszek niepotrzebnie się wplątuje w te niebezpieczne i w gruncie rzeczy niesmaczne zabawy. Notabene to nie tylko kwestia pijaczka – zdarzają w tym spektaklu sytuacje nieprecyzyjnego rzucania sprzętami, a to zagraża fizycznie widzom, którzy przecież nie przychodzą (przynajmniej na razie) do teatru, żeby oberwać. Wystarczy, jeśli oberwą psychicznie, a to „Made in Poland” zapewnia. Podobnie jak wiele innych spektakli do przeglądu nie zakwalifikowanych, chyba przez jury konkursu prześlepionych, jak choćby „111” Tomasza Mana w reżyserii Redbada Klynstry z Teatru Narodowego.

Tomasz Miłkowski

Tekst publikowany w „Przeglądzie”

Leave a Reply