Przejdź do treści

Pierwszy tomik AKT (Alfabetu Krytyków Teatralnych)

W 80. rocznicę urodzin Henryka Bieniewskiego, wybitnego krytyka teatralnego, animatora kultury ukazał się pierwszy tomik nowego cyklu wydawniczego – Alfabetu Krytyków Teatralnych (pod redakcja Bożeny Frankowskiej, Justyny Hofman-Wiśniewskiej i Tomasza Miłkowskiego). Przedstawiamy założenia serii oraz fragmenty pierwszego zeszytu.

AKT
Alfabet Krytyków Polskich

W roku 2006 przypada 50 rocznica utworzenia Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IACT), a zarazem polskiej sekcji/Klubu Krytyki Teatralnej. To półwiecze pragniemy uczcić otwieraną właśnie serią wydawniczą, poświęconą wybitnym polskim krytykom i recenzentom teatralnym ostatniego półwiecza. Tomikiem o Henryku Bieniewskim, wielce zasłużonym krytyku i animatorze, a zarazem aktywnym od samego początku członku AICT, wielokrotnie wybieranym do władz Klubu, aktualnym przewodniczącym Kapituły Nagród Klubowych inaugurujemy tę serię. Licząc na wsparcie sponsorów i życzliwych instytucji zamierzamy stworzyć kolekcję portretów, które w nieodległej przyszłości posłużą jako materiał wyjściowy do opracowania Słownika Polskich Krytyków Teatralnych. W najbliższych miesiącach ukażą się m.in. tomiki o Jerzym Adamskim, Marii Bechczyc-Rudnickiej, Edwardzie Csató, Wojciechu Natansonie, Romanie Szydłowskim.

Tomasz Miłkowski

FRAGMENTY ZESZYTU POŚWIĘCONEGO HENRYKOWI BIENIEWSKIEMU

Tamte dni

    Szukam w pamięci momentu, w którym poznałem Jubilata – mojego szanownego rówieśnika. Było to w przełomowym dla naszego pokolenia roku 1944, w czasie Powstania Warszawskiego. Mam przed oczyma obwieszony obrazami wielki salon przy ulicy Mazowieckiej 4, należący do restauracji prowadzonej tam w latach okupacji przez hrabiego Maurycego Potockiego, a w salonie fortepian i natchnionego pianistę, który nie tylko gra, ale i głośno śpiewa.
    Za oknami kanonada, lecą serie z niemieckich karabinów maszynowych, bijących od Placu Małachowskiego w kierunku Placu Napoleona, a tu muzyka i pełne uniesienia słowa „Warszawianki”. Wokół fortepianu zaczynają się gromadzić koledzy – powstańcy, wśród których jestem i ja. Pianistą i aranżerem sytuacji jest 19-letni podchorąży „Henio” – Henryk Bieniewski z naszej kompanii „Grażyna”.
    Działo się to 2 sierpnia, późnym popołudniem, po gościnnym obiedzie, na który właściciel restauracji zaprosił niemal całą kompanię. Śpiewaliśmy coraz głośniej. Bo tak właśnie było: przeżywaliśmy swoje dni „krwi i chwały”. Henryk z wprawą uderzał w klawiaturę, wszyscy nasilali głosy, a gdy doszliśmy do słów Hej, kto Polak, na bagnety, to już prawie krzyczeliśmy.
    Pieśni wojskowe miały w tamtym czasie ogromną moc mobilizującą i jednoczącą. Pamiętam, że na wszystkie dni sierpnia opanowała nasze plutony „Szturmówka” – o kompanii, dla której nie ma przeszkód i nie ma złych dróg. Śpiewało się ją niemal codziennie podczas rutynowego marszu dookoła fontanny na dziedzińcu Mazowieckiej 4. Tylko czasem zmienialiśmy ją na „Rozkwitały pęki białych róż”, „Madelon” czy „Serce w plecaku”.
    Talentem muzycznym Henia, jak i obiadami u hrabiego – przedwojennego rotmistrza kawalerii – nie cieszyliśmy się długo. W połowie sierpnia nasze luksusowe kwatery na Mazowieckiej (a w nich i fortepian) zostały zdruzgotane serią straszliwych pocisków rakietowych zapalająco – burzących nazywanych „krowami”. Jedenaście osób z kompanii zostało zabitych, drugie tyle poparzonych, odesłanych do szpitali. Zginął dowódca naszego plutonu – Bolek Koucki, „Kocio”. Opanowanie Komendy Policji przy Krakowskim Przedmieściu 1, sąsiedniego kościoła św. Krzyża i Pałacu Staszica pochłonęło następną dziesiątkę poległych i rannych. Przenieśliśmy się wtedy z Mazowieckiej do budynku Komendy, a częściowo do kościoła dolnego św. Krzyża, gdzie w spokojniejszych chwilach próbowaliśmy się przespać wśród nagrobnych tablic, na zrolowanych dywanach. W tym szczególnym miejscu musieliśmy zachowywać ciszę, gdyż była to pierwsza linia frontu. Od pozycji Niemców na Uniwersytecie dzieliło nas jakieś 50 metrów.
    Kompania „Grażyna”, jak każda wojskowa komórka, przeżywała w Powstaniu swoje gorsze i lepsze chwile. Straty w ludziach były nie do uniknięcia, wciąż zmieniająca się sytuacja narzucała nowe zadania. Działaliśmy drużynami. Henryk – bardzo ruchliwy, choć rozważny – był w innej niż ja. Ale spotykaliśmy się. Zapamiętałem pewien moment szczególny.
27 sierpnia wracałem z ulicy Mazowieckiej, dokąd przyszedłem po jakieś zapomniane pudełko z tytoniem. Wybrałem drogę na skróty, przez ruiny NOT. Na ulicy Czackiego usłyszałem nagle dramatyczny ni to szloch, ni to śpiew kościelnych godzinek. Na wciąż dopełnianym powstańczym cmentarzyku na sąsiedniej ślepej uliczce o porażającej nas wówczas nazwie Dowcip klęczał i rozdzierająco zawodził jakiś starzec. W półmroku widziałem, jak chwilami unosił w rozpaczy ręce. Stanąłem poruszony, a potem przyspieszyłem kroku. Naprzeciw Komendy Policji natknąłem się na Henia i „Gandhiego” (Jerzego Włodarczyka). Szli dźwigając odważnie na plecach metalowe butle z benzyną do naszego kompanijnego miotacza płomieni. Powiedziałem im o cmentarnej zjawie. Zaczęli nasłuchiwać. Im chyba również te godzinki zabrzmiały wówczas jakoś złowieszczo.
    Następnego dnia na ulicy Traugutta poległ drugi dowódca naszego plutonu -Jerzy Cichoński, „Jurek 2020”, zaś kilka dni po nim, przy Placu Napoleona – dowódca naszego batalionu, porucznik Marian Krawczyk, „Harnaś”.
Trwały zacięte walki o utrzymanie zdobytego kościoła św. Krzyża i Komendę Policji. Budynki zostały zdemolowane przez niemieckie bombowce. Od miesiąca nie pokazał się na niebie ani jeden sowiecki myśliwiec. Resztki „Grażyny” wycofano za Aleje Jerozolimskie i 9 września stanęliśmy na Czerniakowie, blisko nabrzeża Wisły. Byliśmy świadkami dwóch tragicznie nieudanych akcji.
W biały dzień nadleciało nad Warszawę 110 amerykańskich superfortec i zrzuciło 1300 pojemników z tak oczekiwaną przez powstańców bronią, której trzy czwarte trafiło na pozycje… niemieckie. Na nic też zdała się podjęta w połowie września za Wisłą przez piechotę Berlinga próba uchwycenia przyczółka na Czerniakowie. Współdzialiśmy z tymi żołnierzami w granicach możliwości. Zginęło ich tam wówczas aż dwa tysiące.
Gdy klęska Powstania była już oczywista, drogą ratunku dla niedobitków naszej kompanii stała się Wisła. Każdy na własną rękę podejmował próbę przeprawienia się na praski brzeg. Trzeba było to robić pod osłoną nocy. O tej porze roku rzeka była lodowato zimna, cuchnęła trupami. Niemcy ostrzeliwali ją gęsto z Mostu Poniatowskiego i z głębi Czerniakowa. Wszedłem do wody w ubraniu, zostawiwszy na brzegu tylko broń. Przez najbardziej niebezpieczny nurt przepłynąłem trzymając się krawędzi barki z rannymi, potem już wpław o własnych siłach. Henryk – jak sam opowiadał – wyruszył parę dni później w większej grupie, która wzajemnie się asekurowała. Całkiem rozebrani, ukryli się na zacumowanym przy nabrzeżu spacerowym statku „Bajka” i stamtąd skakali do wody.
Było dramatycznie. Nie wszyscy dopływali, ale i mnie, i jemu los sprzyjał. Pamiętam uczucie szczęścia, gdy dotknęło się stopami piaszczystego gruntu Saskiej Kępy. Za plecami została spowita dymem, błyskająca w ciemnościach płomieniami Warszawa, której już nikt nie mógł pomóc.
Powojenne lata – jak wiadomo – nie były łatwe dla powstańców z Armii Krajowej. Niemal każdemu z nas deptały po piętach służby tzw. bezpieczeństwa. Niektórych skazano, odsiadywali wyroki. Rozproszyliśmy się. Każdy musiał sobie jakoś ułożyć życie. Gdy po długim okresie nieobecności wróciłem na stałe do Warszawy, Henryk znalazł się wśród tych, z którymi spotkałem się znowu z prawdziwą przyjemnością. Zawodowo od lat był bez reszty pochłonięty sprawami teatru. „Grażyna” odżyła w środowisku kombatanckim, które utworzyli dawni żołnierze batalionu „Harnaś” wspólnie z batalionem „Gustaw”. Głowy już łysawe albo białe, ale wciąż wspólnie maszerujemy na różnych patriotycznych uroczystościach, nosimy sztandary, czasem śpiewamy. I wspominamy tamte niezwykłe 63 dni…

Jerzy Butwiłło
pchr. „Bejot”

Skromność, klasa i takt
   
    Dziwne to wrażenie – uświadomić sobie nagle, że zna się kogoś dłużej niż połowę własnego dotąd życia… Henryk Bieniewski był zawsze; na rozmaite sposoby i w różnych płaszczyznach ocierałem się o niego przez dziesięciolecia. Od mojego wokół teatru szczenięctwa – zawodowo, służbowo; z czasem coraz bardziej prywatnie i serdecznie – w przynajmniej moim odczuciu – blisko, nawet bardzo.
    Respekt budził niemal rówieśnik mojego ojca; podziw – na faktach oparta legenda bohaterstwa powstańca warszawskiego. Terminatora w zawodzie onieśmielały dokonania uznanego redaktora wydawniczego, a przychodziło mi już wówczas z bezpośrednim przełożonym – dyrektorem Teatru Telewizji – dla jego gdańskiej sceny dogadywać repertuar, obsady, kolaudować. Pod okiem Bieniewskiego w dwutygodniku Teatr pisałem i pisałem co niemiara, choć szef nie zwykł koso spoglądać spod oka, ale też i oka nie przymykał. Z dyrektorem departamentu jako działacz polskiego i międzynarodowego środowiska krytyków teatralnych negocjowałem zasady i formy współpracy z ministerium. Wówczas już, później i wiele później stawaliśmy się stopniowo kolegami w rozmaitych festiwalowych jury, komitetach artystycznych, co miesiąc zasiadaliśmy na posiedzeniach Zarządu Klubu Krytyki Teatralnej. Kiedy to piszę, aż mnie dziw bierze, jak sporo tej wspólnej roboty za nami.
    I zawsze to samo; niezmiennie wyróżniające Henryka, nadająca mu jakże dziś niecodzienny styl – skromność, klasa i takt. Na salach i w kuluarach poważnych konferencji i międzynarodowych kongresów, w eksperckich gremiach i na bankietach, przy pracy i w kafejkach. Skromność, klasa i takt, zawsze. Podczas niełatwych, bywało, przetargów repertuarowych, ustaleń redakcyjnych, budowania planów działań organizacyjnych. I podczas,  bywało, jeszcze trudniejszych swarów – jakby powiedziała rosyjska matka Henryka – „pa duszam”. Gdzieś w samolocie, w bryczce na pikniku pod Golubiem, na spacerach w Rzymie, Paryżu, po nadwiślańskim bulwarze Torunia czy w festiwalowym bistro w Nancy. Mawiano i myślano o Bieniewskim i bardzo dobrze, i bardzo źle. Z szacunkiem i z antypatią. Z wysokim uznaniem i z niską zawiścią. A to znaczy, że b y ł  w sposób istotny. Nie dało się go pominąć, nie dostrzec tej postaci. W polskim życiu teatralnym drugiej połowy XX wieku istniał znacząco.
    Zawdzięczam Henrykowi wiele – ważnych rozmów i chwil „błahych”. Jednych i drugich – z zawsze właściwym mu umiarem. Jest coś, czego nie potrafiłem się od niego nauczyć, czego po prostu pewnie nauczyć się nie sposób – godnej skromności, klasy i zawsze niewymuszonego taktu.

Andrzej Żurowski

Dyrektor Henryk Bieniewski

Pamiętam jego rumianą twarz i sympatyczny uśmiech. Witał każdego w swoim gabinecie dyrektorskim telewizji polskiej jakby mu to sprawiało przyjemność i satysfakcję. Przychodziło się do niego jak w odwiedziny do dobrego i życzliwego znajomego.
Przymierzałem się do  Mieszczanina szlachcicem. Wiadomo było, że to dla Kobieli. Ale z Kobielą nie było łatwo. Najpierw musiał wiedzieć, czy pan Jourdin to dużo tekstu. Mówiłem, że skrócę. Zresztą pan Jourdin powtarza wszystko za innymi. Aha, to dobrze. Będę tylko powtarzał. Zgoda. Uzgadniam z dyrektorem termin realizacji. Dostosowujemy go do zajętości głównego aktora. Żmudnie uzgadniamy to z innymi, bo tam jest plejada gwiazd: Gołas, Rudzki, Krafftówna, Zawadzka, Pawlik… Kilkakrotnie odwiedzam pana Henryka w tej sprawie… Wszystko dla sztuki. Wreszcie mamy termin.
         Po czym okazuje się, że Kobiela w tym czasie występuje u Wojewódki w Ameryce. Od początku „a piać” z dyrektorem nasiadówki. Ale ciągle z życzliwością i uśmiechem. Na szczęście udało się.
         Warto było.
 
Jerzy Gruza

[Zeszyt można zamówić w sekretariacie klubów twórczych u p. Mai Lisowskiej lub bezpośrednio o redaktorów  serii]

Leave a Reply