Przejdź do treści

I ty możesz zostać Makbetem

Coś wisi w powietrzu. Na kilku scenach polskich w Krakowie, Opolu, Warszawie już teraz, a na kilku lada chwilę na afiszu Makbet Szekspira. Takiego wysypu tej tragedii jeszcze w Polsce nie widziano.  Owszem, Szekspir już dawno temu został adoptowany przez polski teatr, stał się nieoficjalnym wieszczem narodowym, często gęsto używanym, aby mówić o sprawach boleśnie dla nas aktualnych. Odkrył to Wyspiański, pisząc, że ”w Polsce zagadką Hamleta jest to: co jest w Polsce – do myślenia”. W swoim wieloksiągu, poświęconym  dramaturgii Szekspira na polskich scenach, Andrzej Żurowski dowodnie wykazał, że Szekspir wielkim polskim dramaturgiem był i jest.
Ale „Makbet”? Tej sztuki nie grywa się za często, w ostatnim dwudziestoleciu XX wieku na polskich scenach zawodowych zaledwie 12 razy, raz na półtora roku. A teraz, w jednym sezonie aż tyle wystawień i to pod ręką reżyserów paru pokoleń i szkół: Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie, Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Polskim w Warszawie, a przed nami jeszcze spektakl Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa. Moda, zmowa, nieoficjalny konkurs?
Co więcej, z reguły inscenizacje „Makbeta” nie wychodzą. Uważa się nawet, że to sztuka przeklęta, przynosząca pecha, wróżąca klapę. W Szkocji Szekspira grywa się ja pod tytułem „Tragedia szkocka”, aby nie kusić złego. Nawet i w Polsce pod tym tytułem „Makbeta” wystawiano, a Kurosawa swoją kongenialną adaptację filmową tego dzieła nazwał „Tron we krwi”. Może właśnie dlatego „Makbet” kusi. Pozornie dramat łatwy do wystawienia: zwarty, logiczny, wystarczy tylko pokazać…
A jednak i tym razem nie powstały arcydzieła. Spektakl Kruszczyńskiego to prawdziwa katastrofa teatralna, pokaz bezradności. Przedstawienie Wajdy pozostawia widza w poczuciu niedosytu – brak w nim niezbędnej dozy emocjonalnej gorączki. Temperatury i ostrości w malowaniu świata aż nadto w bardzo malarskiej inscenizacji Mai Kleczewskiej, do pełnego sukcesu zabrakło rzemieślniczego wykończenia (aktorów a to nadmiernie ponosi, a to nie słychać jak szemrzą, podobnie jak w stolicy), choć bez wątpienia jest to widowisko o wielkiej sugestywności i konsekwentnie zakrojone. Ale i gorszy spektakl krakowski czy zdecydowanie beznadziejny warszawski  warte są uwagi, bo i w takich spektaklach tkwią fragmenty mniej lub bardziej celnego obrazu Polski współczesnej jako galopującego absurdu.
Świat w Szekspirowskim  Makbecie bowiem to koszmar absurdu. To świat, w którym z dnia na dzień można stać się nie tylko mordercą, ale także człowiekiem o rozdwojonym języku: oficjalnym, reprezentowanym wobec innych, i rzeczywistym, jasno odczuwanym poczuciem moralnej ohydy sytuacji. Jeśli więc tylu naraz polskich artystów sięga po tę właśnie tragedię, to musi być coś takiego w przyrodzie społecznej, co gorąco rymuje się z materią sztuki Szekspira. To bodaj ów absurd świata, w którym każdy może ulec deprawacji, w którym każdy może stać się lub nawet jest już mordercą.
Rozmaicie te diagnozy odmierzają Kleczewska, Wajda i Kruszczyński, w jednym wszelako są zgodni: świat zszedł na psy i nie ma nadziei. A przecież „Makbet” mógły kończyć się krzepiącym zwycięstwem dobrego władcy, powrotem do upragnionej harmonii przy dźwiękach pieśni. Tak jednak się nie dzieje. U Wajdy Makbet mężnie stawia czoła karze, wiedząc, że ramię sprawiedliwości nie jest takie sprawiedliwe i koło historii potoczy się dalej – stosy trupów walających się w foliowych workach po scenie i powrót do początku akcji w ostatnim obrazie spektaklu Wajdy potwierdza tę diagnozę: nie będzie lepiej. U Kruszczyńskiego (to bodaj najlepszy i bez mała jedyny do zaakceptywoania pomysł z tego spektaklu) portret Makbeta ustępuje miejsca wielkiemu portret Malcolma, zwycięskiego infanta, i wiadomo, że nic się nie zmieni, krwawy reżim wypiera krwawy reżim. U Kleczewskiej wszystko zostało już wcześniej przesądzone: Makbet jest jednym z wielu morderców, kiedy ginie na koniec pod ciosami grupy antyterrorystycznej albo konkurencyjnej mafii, robi miejsce innemu mordercy, świat ani drgnie, może to właśnie on, żywiąc jeszcze pewne skrupuły i objawiając uczucia, był jakąś nadzieją na ocalenie jakiegos okruchu dobra.
Porażające diagnozy, choć punkty wyjścia i dojścia mimo podobieństw rozmaite. Wajda żegna się z przegranym etosem. To przecież on, który odbierając Oscara, mówił, że wszystko jest „super”, przepuszczając „Makbeta” przez filtr „Zbrodni i kary”, badając skutki moralne jego czynów, dochodzi do wniosku, że już nie ma nadziei na moralne odrodzenie. Kruszczyński ocenia polityków – to świat brudów, matactw i rozpasania, jednych matołów zastępują inni. Kleczewską interesuje duchowy świat początku XXI, opanowany przez zdegenerowaną kulturę masową. W tym świecie nawet morderstwo jest na sprzedaż: pouczająca jest scena mordu i gwałtu w domostwie lady Macduff. Napastnicy w maskach disneyowksich myszek Mickey, używanych często w  filmach gangsterskich, sieją zbrodnię i gwałt, mordują dzieci, jeden z nich gwałci ich matkę, podczas gdy drugi czerpie sadystyczną satysfakcję, obserwując ten akt przemocy, potem dosłownie zarzyna napadniętą i sponiewieraną kobietę, a wreszcie umywa ręce w domowym akwarium. Widz jednak, jakby siedział na „Pulp fiction” Tarantino, nie przeżywa zgrozy, „kupuje” to jak jeszcze jeden wytwór obrotu artykułami przemysłu rorywkowego. Kleczewska pokazuje, jak cienka granica oddziela sprzeciw od obojętności, a nawet fascynacji zbrodnią, towarem w kulturze masowej nader pokupnym.
Inaczej jednak ważą diagnozy w przedstawieniach przemyślanych, takich jak opolskie, inaczej w takich, o których lepiej czym prędzej zapomnieć. „Makbet” w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego w warszawskim Teatrze Polskim zebrał już zasłużone cięgi. Jeśli o jakimś utworze można mówić ”dzieło poronione”, to właśnie jest ten przypadek, począwszy od zawartości myślowej, poprzez adaptację tekstu, wykonanie aktorskie, a na reżyserii świateł kończąc. Kruszczyński zdemontował nawet szkielet fabularny. Wajda jest wierny Szekspirowi, „referuje” fabułę, choć operuje skrótem i demonstracyjną antywidowiskowością, skupiając uwagę na samym Makbecie, jakby to był monodram. Krzysztof Globisz (Makbet) ukazuje, jak krok po kroku zło podporządkowuje sobie świadomość przeciętnego, z natury porządnego człowieka. Wystarczy niewielki impuls, a potem nie ma już odwrotu. Najbardziej wywrotowa jest Kleczewska. Można nawet pytać, czy to jeszcze „Makbet”, przeniesiony w środowisko gangsterskie, gdzie wszyscy są siebie warci: i król Duncan, i Makbet (Michał Majnicz), i Malcolm, i Banquo nawet. Rzecz w tym, kto chwyci władzę i podporządkuje siłą innych. Ale nawet w takim świecie, brutalnym do głębi, cynicznym i wyuzdanym, jest miejsce na sumienie i uczucie. Makbet popada w stany halucynacyjne i depresyjne – wymowna jest scena uczty, podczas której goście siedzą na krzesłach przodem do widowni w pokracznych maskach, niczym złowrogie bestiarium, z którym zmaga się samotny Makbet wspierany przez żonę. Ona także popadnie w obłęd, maskowany samotnym przemarszem wzdłuż galerii obrazów, pozorującym normalność życia po straszliwym przekroczeniu ostatniej bariery moralnej, podeptaniu lojalności wobec szefa. Kiedy Makbet i jego żona odrzucają ostatni punkt orientacyjny, właśnie tę lojalność, nie zostaje już nic, na czym mogliby budować przyszłość.
Twórcom nowych „Makbetów” dostały się cięgi od krytyków. Kruszczyński oberwał za całokształt, a zwłaszcza podejrzany pomysł przykrojenia „Makbeta” do ram komedii plebejskiej typu „Z chłopa król”. Wajda zebrał baty za nudę, ascetyzm i reżyserską drzemkę – zupełnie zapomniał o drugim planie. Kleczewską zaatakowano za brutalność, miejscowe (opolskie) siły dziennikarskie dostrzegły w reżyserce demoralizatorkę młodzieży.
Nic łatwiejszego niż szarpać Kleczewską, skoro czarownice zamieniła na drag queens, trio złożone z dwóch transwestytów i podstarzałej dziwki, które umila czas utrudzonym mafiosom. Jej „Makbet” zaczyna się od nieparlamentarnych pogaduszek tej trójki przy drinkach w nocnym barze. Kruszczyński postąpił z wiedźmami jeszcze bardziej obcesowo – zastąpił je dziećmi grającymi w karty. Makbeta pozbawił pokus, a świat wydał na żer zblazowanych dzieciaków i ogłupionych żołdaków. Taki „Makbet” stracił spoiwo – rozsypał się. Wajda przyodział wiedźmy w bandaże i strzępy plastikowych worków – to płody wojny, wytwory masowych mordów w imię narzucanego siła porządku. Sieją zło, bo ze zła powstały.
Od tego, kim są wiedźmy, zależy w „Makbecie” wszystko. Skreślenie postaci wiedźm oznacza unieważnienie tragedii (to przypadek Kruszczyńskiego). Przebranie ich w kostium ofiar wojny (Wajda) sytuuje „Makbeta” w perspektywie winy i kary za ludobójstwo. Szokujące przebranie wiedźm za drag queens odejmuje im mocy proroczych, ale zarazem kieruje uwagę na podejrzane pokusy świata skarlałej kultury, w którym maska zastępuje głód uczucia i akceptacji samego siebie. To świat, który postradał formę, utracił normy, oszalał.
Zapewne wiedźmy we współczesnym teatrze mogłyby być i kimś innym, na przykład grupą dyżurnych telewizyjnych socjologów i psychologów społecznych, którzy z minami wszystkowiedzących proroków codziennie snują prognozy na każdy temat. Takie mogłyby być wiedźmy w „Makbecie” politycznym. Tak czy owak trwa popyt na wiedźmy na kolorowym jarmarku dzisiejszego rynku pracy. Dopóki tak jest, możemy być spokojni o przyszłe inscenizacje „Makbeta”, na pewno ich nie zabraknie. Może i ty zostaniesz Makbetem?

TOMASZ MIŁKOWSKI

Tekst ukazal się pierwotnie w  tygodniku "Przegląd" z 10 kwietnia 2005

Leave a Reply