Przejdź do treści

Teatr budowany

Pierwsza część wywiadu Klemensa Krzyżagórskiego z Krzysztofem Rauem.

Skąd się wziąłeś w tej profesji?

Rozglądając się za jakimś nie kolidującym ze studiami na wydziale prawa Uniwersytetu Poznańskiego źródłem zarobku natrafiłem na ogłoszenie poznańskiego „Marcinka”. Szukali do zespołu aktorskiego kandydatów na adeptów i trzeba było komisji coś wygłosić. Poszedłem i wygłosiłem jedyny znany mi tekst, który mógł się na tę okazję nadać:„Co będzie, to będzie/ Rzekła kura na grzędzie./ Na drugi dzień był rosół. /- Nie prowokujmy losu!”. Przyjęto to, łagodnie mówiąc, bez entuzjazmu. Ale robotę dostałem.

Po terminowaniu w poznańskim Marcinku i gdańskiej Miniaturze, jesteś w zespole artystycznym białostockiego Świerszcza i zdobywasz dyplom aktora-lalkarza. Wielu adeptom starczyłoby to na całe życie. Ale Ty, grając – równocześnie piszesz. W 1962 roku odbywa się w szczecińskiej Pleciudze prapremiera twojej sztuki „Tomek w krainie dziwów”.

Nie widziałem tej inscenizacji. Cały spektakl przesiedziałem na widowni z zamkniętymi oczami.

Aby upieścić ucho swoim, nie zakłóconym inscenizacją słowem?

Nie. Ze strachu.

W roku następnym jest prapremiera Twojej „Zimowej przygody”. W latach sześćdziesiątych weszła ona do repertuaru sześciu teatrów, w tym jednego zagranicznego. Tak więc mogłeś sobie w tych latach powiedzieć, że oto dokonała się już życiowa samorealizacja Krzysztofa Raua: uprawia dwa teatralne zawody, każdy z powodzeniem, i teraz tylko – tak trzymać! Tymczasem Ty w roku 1963 zapisujesz się na warszawską polonistykę. Po co?

Pisałem. Chciałem reżyserować. W tym przydaje się wiedza.

Nominacja na dyrektora Świerszcza?

W 1969 roku.

Ale w roku 1972, gdy od trzech lat byłeś już dyrektorem Świerszcza, teatr poważył się na coś nieporównanie trudniejszego. W repertuarze znalazła się „Kartoteka” Tadeusza Różewicza. I to była prawdziwa inicjacja sceny „pomieszanych planów”, zaadresowanej do młodzieży szkolnej i dorosłej widowni inteligenckiej. Dlaczego – „Kartoteka”?

Prawdopodobnie na tej decyzji repertuarowej zaważyły moje studia polonistyczne. Ale nie mniej zaważyła przekora wobec dotychczasowych realizacji tego dramatu. Ja, bowiem nie czytałem w „Kartotece” frustracji pokolenia Kolumbów, bo była to generacja nie moja, i już przemijająca. Natomiast domyślałem się w niej ludzkiego uniwersum, a także pewnej nowej polskiej aktualności.

„Kartoteka”, chociaż taka trudna w odbiorze i w lalkach prekursorska, zdobyła białostocką publiczność. Oczywiście – zdobyła jakością inscenizacji. Ale także wskutek pewnego zabiegu socjotechnicznego. Wiem coś o tym, bo właśnie wtedy – w czasie prób „Kartoteki” – zacząłem w teatrze pracować. Ogłosiłeś w foyer, że sztuka będzie po spektaklu objaśniona a jej inscenizacja – dyskutowana. Aktorzy wychodzili więc w strojach cywilnych, siadali sobie prywatnie na stopniach proscenium albo wśród widzów, a ja opowiadałem o awangardzie teatralnej lat pięćdziesiątych, twórczości dramaturgicznej Różewicza, materii sztuki i – co właśnie było najtrudniejsze do zrozumienia – o jej konstrukcji i teatralizacji. Potem była przerwa i dyskusja o spektaklu. Najczęściej – była to rozmowa o życiu, o tym, jakie ono jest i może być. Ale, że na spektakle przychodziła młodzież licealna, która miała „Kartotekę” na liście lektur fakultatywnych – dzieliliśmy się również wiadomościami przydatnymi w szkole. Przydatnymi również do tego, i na tym polegał ów zabieg socjotechniczny, żeby jakimś pytaniem z tej materii móc wprawić w zakłopotanie nauczyciela… I oto, co się działo: nauczyciele, którzy na normalnych spektaklach lalkowych siedzą zwykle w foyer, paląc i gwarząc sobie półgłosem o sobie – tutaj byli wcale licznymi i bardzo uważnymi spektatorami. Więcej – byli aktywnymi uczestnikami dyskusji.

Owszem, aktywnymi. Niekiedy tak bardzo, że wynikały z tego incydenty. Pamiętasz swoją opowieść o marynarzu płynącym do Singapuru?… Było tak. Po spektaklu wstała purpurowa z oburzenia polonistka i oznajmiła: „ Ja protestuję!!! Nie po to przychodzimy do teatru, żeby oglądać tu niemoralne sytuacje i słuchać ulicznych, niemoralnych słów. Teatr ma pielęgnować obyczaje i piękno języka polskiego! Bo jeśli nie, to nie będzie nam potrzebny!”.

Odpowiedziałeś mniej więcej tak: teatr oczywiście chce być świątynią moralności i piękna, a teatr lalkowy czyni dla tego celu szczególnie dużo. Ale nie może zamykać okien, by całkowicie odizolować się od gwaru ulicy, stamtąd zaś wpadają do sztuki różne słowa. Nie należy jednak podejrzewać każdego niemiłego nam słowa o niemoralne znaczenie. Może o tym zaświadczyć sprawozdanie marynarza z rejsu do Singapuru. Relacjonował on tak: wypłynęliśmy, kurwa, z Gdyni, a tu, kurwa, sztorm, potem sztorm za sztormem aż do Singapuru. Ale warto było dopłynąć, bo tam miasto, kurwa, nie do pojęcia, świateł, kurwa, a świateł, w światłach latarnie, a pod latarniami stoją – panienki lekkich obyczajów! Tak więc uliczne słowo rozpoczynające się na literę „k” nie oznacza w tym sprawozdaniu kobiety sprzedajnej, ani nawet kobiety o nieustabilizowanym życiu seksualnym; jest tylko pomocne w narracji, posiłkowe, takie, jak kiedyś „panie dziejku” lub „mocium panie”, znane nam z dostojnych realizacji fredrowskich.

Skutek tej perswazji był zaś następujący: przyszła do mnie delegatka nauczycieli z postulatem organizacyjnym, żeby zrobić spektakl tylko dla nich, bez udziału młodzieży, bo młodzież skrycie chichocze, zamknięty, ale z pełną prelekcją i możliwością zadawania pytań.

Potem SCENA DLA DOROSŁYCH zmieniła się, bo pojawiła się tam nowa generacja realizatorów. Kto?

Wojciech Szelachowski, który w 1984 roku wyreżyserował tu swój scenariusz „ Pan Fajnacki”… Piotr Tomaszuk, który w 1987 roku zainscenizował prozę Morcinka „ O Medyku Feliksie, co był Śmierci chrześniakiem”, a inscenizacja ta, prezentowana u nas, ale i gościnnie w Hiszpanii, otrzymała pierwsze nagrody, za reżyserię, scenografię i muzykę, a także zespołową nagrodę aktorską, na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Lalek w Opolu… Tadeusz Słobodzianek, który wystawił u nas Białoszewskiego „Osmęduszy”, Calderona „Wielki Teatr Świata” oraz swoją „ Historię o biedaku i osiołku”… I znowu Piotr Tomaszuk, reżyserujący na naszej scenie Mrożka „Polowanie na lisa”, nagrodzone potem na wrocławskim Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych. Tutaj także odbyła się prapremiera jego autorskiego „Turlajgroszka”, który później, reinscenizowany w Wierszalinie, stał się spektaklem tak obficie i prestiżowo nagradzanym, a szerszej publiczności udostępnionym przez telewizję.

Jana Wilkowskiego „Dekameron 85”, zrealizowany w 1986 roku, przywrócił temu wybitnemu twórcy, inscenizatorowi niegdysiejszego „Zwyrtały”, traconą z latami reputację artysty „dla wszystkich” – nie tylko dla dzieci. A Twoja inscenizacja tekstu Wasilija Szukszyna „Nim zapieje trzeci kur…” zrobiła na mnie w 1983 roku tak duże wrażenie, że po jej obejrzeniu powiedziałem Ci, że jest najważniejszą w Twej biografii artystycznej, i, nawiasem mówiąc, nadal mi się ona taką wydaje.

Klemens Krzyżagórski, Warszawa, maj 2003 roku

Leave a Reply